Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/276

Ta strona została przepisana.

Zdawało się Maryśce, że za chwilę zacznie ją bić, tak był podniecony... I nagle, jakiś roskoszny odwet rozpętał się w niej falą nieokiełznaną...
— Ja nie mam własnego życia?! — Czuła, że teraz, teraz właśnie musi wykonać najwyższy wysiłek i rzucić sobie kochanka do stóp, bo inaczej sama ulegnie...
— Ja nie mam własnego życia?!
Gładkiemi kolanami objęła jego głowę, zaczęła ją ściskać i drapieżnym rzutem spychać w dół... A kiedy zepchnęła go sobie aż do stóp i gdy zamknęła mu niemi usta i gdy nagle objął jej nogi pełnym wdzięczności ruchem, — wyprężyła się w słodkim tryumfie, jakby z leniwą prośbą ku jesiennym szeptom ogrodu...
Urok się tam kreślił i nizał czarnymi węzłami na sinym skrawku trawy.
Ach, czy nie wszystko jedno, — zdawało się Maryśce, że myślami pije tę noc, — czy nie wszystko jedno... Byle drzewa szumiały, byle się gięły pod ciężarem, wszystko jedno jakich lat...
I wtedy! Wtedy właśnie, niby naśladujące senny szept drzew, rozlepiły się jej wargi, nabrzmiałe winem i żądzą... Raz za razem westchnęła głęboko: — Ździch — Ździch — Ździch...
Ciąglewicz drgnął a potem przylgnął głową jeszcze niżej. Maryśka uczuła z niezmierną wyrazistością suche włosy czupryny jego pod stopami, jak futro. Przejął ją żal obmierzły i wstyd... Dlaczego przyszło jej teraz na usta imię męża?!...
Zaczęła przepraszać Frana, — ach, nawet pocałowała go w rękę...
Patrzyli sobie długo w oczy ciężkiem spojrzeniem, w którem ważyła się niechęć i pewność rozkoszy... I objąwszy się, już prawie biernie upadli na pościel.
W tej chwili właśnie... Tuż obok łóżka, jakby echo ich upadku rozległ się ochrypły stuk rozbitej skorupy glinianej... Wyprzędły się z niego szparkie odgłosy, toczących się po podłodze pieniędzy.
— Matołek!!... Zbiliśmy matołka!... — Maryśka, zwiesiwszy się przez biodra Ciąglewiczowi uniosła z ziemi potłuczone czerepy matołka i garstkę zakurzonych monet.
— Popatrz, o — o — o, tu jest głowa rozbita, a tu kadłubek...