Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/278

Ta strona została przepisana.

Doszli do rogu. Maryśka odwróciła się jeszcze raz. Mogłabym już teraz nie poznać, — pomyślała z goryczą, — w którym domu mieszkałam...
Kamienica ta nie odróżniała się istotnie niczem, w rzędzie szarych dwupiętrowych pudeł.
— To my piechotą pójdziemy?
— Tak, piechotą.
Poszła siecią bocznych ulic, koło starych kościołów, wykwitających z pośród równych domów, jak ciemne kwiaty skamieniałe... Swą ukochaną drogą, między Panną Marją a Świętą Barbarą...
Z tyłu dzwonił tramwaj, a na omszałym placu chodziły gołębie, błyszczące w szarym świetle, jak perły.
Dalej, przez Mały Rynek, trzy razy przepasany zielonym szkliwem okien, z jedwabnym garbem świętej Barbary, wciśniętym w plac, głęboko... Dalej, — starą ulicą św. Krzyża, po kamykach białych, jak gomółeczki, przed teatr, na planty, mimo pomnika Bałuckiego.
— Kto jest ten pan?
Patrząc na to popiersie ciemne i wydęte, usadzone na kamieniu, jak olbrzymi bobek kozi, wytłomaczyła Felusiowi, że to pan, co pisał sztuki.
— Jak ty i Ciąglewicz? Do teatru?
— Tak jest, do teatru.
Minęła kawiarnię Janikowskiego. Pusto tam było. Tylko na werandzie, niby czarne skupiska brodawek, zwisali nad stołem szachiści.
Teraz szła plantami, pod rudym sklepieniem kasztanów, obok spłowiałego muru klasztorów.
Dobrze jej było iść... Iść, póki nie minie tych długich rzędów małych okien, kratowanych, zda się, umartwioną pobożnością...
— To tak daleko, — niecierpliwił się Felek, — tak daleko!
Zawróciła w ulicę Kopernika, mimo kościoła św. Mikołaja, który frasobliwie dźwigał swój dach z przerzedzonych gałęzi drzew... To o ten kościół rozbiła się miłość Smolarskiego do Janiny... Kościółek, jak plebanja wiejska, a tyle o niego zmartwienia i taka burza...
Dziwna, dawno błąkająca się myśl zatrzymała Maryśkę pod mostem kolejowym: — Więc i ja nareszcie będę mieszkać za koleją....