Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/279

Ta strona została przepisana.

W pokoju, w jej nowym pokoju z alkową, kończyła coś urządzać pani Karowska...
— Przyniosła pani „na szczęście“ chleb i cukier? Maryśka wydobyła z torebki kawałek chleba, cukru i położyła na stole.
— Ale widok, — widok! Chcę koniecznie... — Zapomniała, czego koniecznie chce...
— Widok stąd bardzo ładny, — odpowiedziała Karowska. — Nawet, bo ja wiem, z jakimś takim literackim zacięciem...
Maryśka podeszła do okna.
Można stąd było oglądać tor kolejowy, wrażający się w dal połyskiem szyn, podwórka jakiejś ochronki, łuk kolejowego mostu, z drugiego zaś okna ogromne żebra wielkiego kościółka Jezuitów i ogród.
Właśnie nadjechał długi towarowy pociąg. Gęsta chmura pary przepełniła cały pokój, sycąc usta kwaśnym smakiem węgla.
— Owszem, owszem, — krzyczała Maryśka, po przez huk mijających wagonów, do pani Karowskiej, wynurzonej z obłoków pary, niby tłusta foka z białej toni, — tu może być całkiem miło... Będzie mógł człowiek przynajmniej czuć, że jest jakiś ruch na świecie...
— A cóż pani sądzisz? — Karowska dała zgodliwego klapsa poduszce.
— Będzie człowiek siedział na miejscu, — Maryśka powoli zdejmowała kapelusz, — a inni, niech sobie jadą, dokąd chcą...