Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/280

Ta strona została przepisana.
VII.

Karowska, zabrawszy ze sobą Felusia dawno już była wyszła, a Maryśka wciąż jeszcze stała przy oknie.
Widać stąd było tak wyraźnie całą ulicę i śliski tok miejskiej nudy, głuchym połyskiem roztartej na gościńcu... Po-odal kościół świętego Mikołaja, z wieńcem starych drzew wysoko związanym, gdzieś nisko, pstrokate afisze na murach, — naprzeciw parterowe domki katolickich ochronek.
Właśnie na wąskiem podwórzu (małe było ono, jak foremka piasku) zrobiło się gwarno... Z uchylonych drzwi szkółki wysypało się mnóstwo dźwięcznych głosów. — Biały kwef zakonnicy płynął nad nimi, na podobieństwo zapóźnionego w mroku motyla...
Dzieci pokręciły się chwilę po piasku i znikły...
Znów zapadła cisza.
Prawie na wysokości okien Maryśki tężyły się błyszczące, stalowe nici kolejowych torów. Szły one z zamglonej głębi widoku. Sącząc się od nasady kominów fabrycznych Podgórza, biegły równiutko i zgodnie aż tu, przez most. Kamienne jego podmurowanie rozwartym lukiem, rzekłbyś szara powieka, unosiło się nad wziernią ulicy, lśniącej jak przyćmiona źrenica...
Wszystko Maryśkę teraz opuściło, nawet syn!... Ani chwili nie został tu z nią, zaraz poszedł do obcych...
Z drugiego okna jej narożnego pokoju widać było nowy, czerwony kościół Jezuitów, wielkie gmachy konwiktu, ogród, wysokie, stare drzewa, i w dali światełka kolejowego dworca.
W gałęziach drzew nad kościołem krakały wrony.