Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/293

Ta strona została przepisana.

Zatrzymała Katowską: — Teraz tam pani nie pójdżie! Dajcie mu spokój, — zwróciła się do Katowskiego...
Stał dalej przed pustem miejscem przy ścianie, z którego przed chwilą zniknął Adolf, — jakgdyby przed, widmem syna... Nieopisane zdumienie malowało się, na twarzy starca... Zmarszczki czoła, siwe, krzaczaste brwi, czarne fałdy skóry, biegnące nad purpurowemi uszami, wszystkie rysy i bruzdy zniszczonej, twarzy uniosły się w górę, dźwigając wagę straszliwego zdumienia... Tuż pod oczami, ponad krańcem siwego zarostu, wystąpiły brzegi ciemnych rumieńców...
— Co ci jest, co ci jest? — szarpnęła go Karowska, obracając ku światłu.
Po kilku nawrotach, wyrywających się z krtani głuchym bulgotem, rzekł stary nagle: — Tego mi nikt nigdy nie powiedział, od kiedy żyję... O — o — o...
— Niech pani idzie, pani Marjo, — prosiła Karowska, — niech pani pomówi z Adolfem,, pani ma taki wpływ na niego...
Karowski rzęził, przymierzając dla ochłody swe fjoletowe, żałobne rumieńce do zimnej politury stołu...
Dobrze, że jeszcze na czas przyszła do swego pokoju... Adolf siedział przy toalece — i duńskim nożem krajał sobie żyły...
Maryśka wydarła mu nóż z ręki.
— I to tensam, tensam, który mi pan ofiarował na znak przyjaźnił... Czy panu nie wstyd! Adolfie?! Dlaczego chciał pan to zrobić?! Komu na złość?! Ach dziecko, głupie dziecko!!
Podniosła zraniony przegub ku światłu. Z pomiędzy śniadych jej palców, obejmujących rękę chłopca płynęły wąskie wstążeczki krwi.
Przychylił czoło do jej rąk i płacząc: — Bo cóż mam z sobą począć... Najlepiej, — zabiję się, skończę... Odrazu...
— Ależ dziecko, dziecko!... Przytuliła jego głowę do piersi.
On zaś, powtarzał z najtkliwszą ufnością. — Bo gdzież się podzieję, — tak żyć niepodobna... Wstyd... Niktby nie wytrzymał!...
— Kochają pana — trzeba im przebaczyć...
— Kochają mnie,, ale taka miłość, — to jest w końcu podłość, podłość!
Maryśka, owiązała mu przegub czystym gałgankiem, dała