Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/298

Ta strona została przepisana.

— Chciałem ojca przeprosić, — rzekł Adolf, podszedłszy blisko... — Chciałem powiedzieć...
Stary nie odrywał się od roboty. Syk wchodzącej w glinę łopaty przytakiwał zjadliwie słowom Adolfa. Z drugiej strony ulicy, z podwórza ochronki strzępiły się głosy wypuszczonych na pauzę dzieci.
— Obu nam, proszę ojca, jest bardzo ciężko... To, co powiedziałem wczoraj... Bo zdawało mi się, że obaj winni jesteśmy... I ojciec i ja... Tymczasem...
Karowski przestał kopać. Oparłszy na łopacie ubabrane w glinie ręce, patrzył na syna z ponurym lękiem...
— Tymczasem, — kończył Adolf, — to tylko moja wina...
Karowski odwrócił się, jakby zapadł w siebie... A potem objął syna przez ramię i wlokąc za sobą łopatę, dał się odprowadzić do sieni.
Tu przystanęli. Stary wskazał przez mur i gościniec na domy ochronki, po tamtej stronie ulicy.
— Słyszysz?... Słyszysz?... — Położył synowi głowę na piersi. — Taki sam hałas dzieci, kilkorga dzieci, miałem kiedyś u siebie... Dlatego mieszkam tu, żeby to jeszcze słyszeć na starość. A wiesz, co z tego zostało?! — Ty jeden, — jeden jedyny, ostatni...
Adolf uczuł, jak szeroko rozdęty, astmatyczny korpus ojca, niejako mięknie mu w objęciu, w dół się osuwając...
Ręce starego uczepiły się ramion syna.
— Nic przecież na świecie, prócz ciebie nie mam... Musisz to pamiętać... Powinieneś...
Adolf odebrał mu z rąk łopatę i niby zachorzałego nagle, wiernego sługę od roboty, — odprowadził, od grzędy...
— Już nigdy o tem nie mówmy... Zawiniłem, proszę przebaczyć...
Grudki gliny sypały się Adolfowi z gładzącej ojca dłoni za kołnierz, a równocześnie dziękował w myśli stokrotnie Maryśce, za jej radę. Oto skłamał biednemu staremu i ucieszył biedaka jeszcze...
Stosunki ułożyły się po dawnemu. Adolf nawet wahał się, czyby już zupełnie nie ustąpić i nie zacząć pisać pamiętnika?... Nie mógł się jednak przezwyciężyć... Nie dość miał kłamstwa w życiu, choćby nawet w obec tej, z którą go wieczna braterska miała łączyć prawda?!