Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/303

Ta strona została przepisana.

— To ja ją zabiłam, ja, — ja... Jezus Marja!... — Zęby jej dzwoniły, jak szkło. Zasłaniała piąstkami oczy, całą twarz, płacząca i zrozpaczona...
Wówczas, jakby coś pękło w piersiach Adolfa... Zsunął się, chwycił Maryśkę pod kolana i przykładając twarz do jej nóg, zwierzał się raptownie: — Pani ją zabiła?!? To ten zbrodniarz, ją zabił! To on!! Nie chciałem mówić, bo wiedziałem, że musiałaby pani przestać tam bywać... Przestać opiekować się chorą... I wstyd mi było przed panią, — takie brudy!... Przed panią, — przed panią!... To to była właściwie ta rzecz, którą chciałem napisać w pamiętniku!... Pani Marjo...
Kładł się nieomal u jej stóp, garście śniegu rzucając sobie na głowę i piersi... Maryśka kucnęła przy nim.
— Teraz, gdy Ciąglewiczowa nie żyje, mogę powiedzieć, — to on ją zabił!... Pani nie wie o tem, co ten człowiek robił, gdy pani nie było!... Zbeszcześcił pani mieszkanie! On tam bywał! Był kochankiem tej służącej, Nastki... Przesiadywał tam całe tygodnie z innymi!...
Maryśka zdrętwiała z bólu i upokorzenia... Wielki gwałtowny płacz wydarł się z jej piersi.
Przez krótki, oślepiający błysk chwili zdało się Maryśce, że nagle wszystko rozumie inaczej: — Ów dziwny uśmiech Ciąglewicza, gdy Ciąglewiczowa powierzała jej córkę... Owa kolacja, którą jadły z nim kiedyś, we dwie, z Nastką, gdy je po czarnej kawie, w jej rodzonem mieszkaniu całował po rękach... To, że owej pamiętnej nocy nie chciał, by narzuciła na siebie szlafrok Nastki... Ten śmiech i te miny służącej, na widok przysyłanych przez Ciąglewicza kwiatów...
Wszystko to otwarło się, niby tama jakiejś ohydy, tak nikłe, tak potwornie żałosne wobec tej biednej, wyzwolonej duszy Ciąglewiczowej, która może teraz z tym wichrem pędzi już w nieskończoność...
Ale, czyż Ciąglewicz, Fran, jej Fran, mógłby zajść tak daleko, żeby oszukać nieboszczkę na śmiertelnym łożu?... Wszak sama Ciąglewiczowa pasowała Maryśkę na swą następczynię?! Czyżby był tak przewrotny?
Drżąc z zimna, czekając, aż ją Adolf ze śniegu otrzepie, przypominała sobie, jak się Fran zachował zaraz po śmierci żony... Jak na palcach wyprowadził Maryśkę do przedpokoju i tam, pod tym lwem szwajcarskim, który był towarzyszem tylu ich wspólnie kradzionych chwil, — podał jej futerko... Bez