Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/305

Ta strona została przepisana.

schylony nad śniegiem i będzie myśleć o życiu ludzkiem, które taksamo schylone jest i ciasne...
Ciepło się jej zrobiło w cukierni i rzeczywiście zapadła w zadumę. Tu, kiedyś, z nim, z Franem, siedzieli razem i pili kawę przed pójściem do Zatorskich. Wtedy pierwszy raz byli razem w cukierni...
Pamiętała doskonale, że wtedy popołudniu, siedział obok nich przy stoliku oficer ranny w rękę, jakaś pani krajała mu kanapki...
W Sienną ulicę wjeżdżali ułani, a obok kościoła św. Wojciecha prowadzono szpiegów, którzy się z żałością oglądali na stragany, pełne czerwonych jabłek... Wzdłuż linji A — B przejeżdżał samochód z jenerałami...
Ach, — coby dała za to, żeby choć jeden z tych ludzi, których widziała wówczas, — wrócił teraz!... Żeby choć jeden wrócił i znów ją zobaczył siedzącą tu z Ciąglewiczem, tak niewinnie!
— Czy można się przysiąść?
Nawet nie zauważyła tego Smolarskiego. Był w nowem ubraniu (czy może przenicowanem tylko) i bardzo porządnie wyglądał.
— Wie pani już o Ciąglewiczowej?
Kiwnęła głową.
— I cóż teraz?
— Nic, — pogrzeb.
— A cóż ze sztuką, — z Batorym?
Tak dawno nie myślała o tem wcale. Ale tknęło ją coś, żeby właśnie w tej kwestji zająć silne stanowisko...
— Cóż ma jedno do drugiego, — rzekła, — sztuka jest przyjęta i pójdzie. Ma się rozumieć...
— Bardzom ciekaw, bardzom ciekaw, — chlupał Smolarski o dziąsła.
Maryśka z utajoną pogardą przyjrzała mu się uważniej. Tak, — to ona Nastka tak dba o niego...
— Ale się pan nosi teraz ślicznie, — wyświeżony, elegancki...
Nic nie odpowiedział.
Postanowiła wyjść stąd, jąknajśpieszniej. Jeden, jedyny Adolf na całym świecie, który ją szanował i dbał o nią... Z rzewną wdzięcznością pomyślała, jak serdecznie i żarliwie tulił ją wczoraj, tam, pod murem... Chciała go zobaczyć, podziękować... Postanowiła nawet pocałować go w czoło...