Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/315

Ta strona została przepisana.
VIII.

Po tej strasznej nocy bała się otworzyć oczy. Jakieś krzesło, łub którykolwiek sprzęt przypomni jej coś z nagłą obrzydliwą dokładnością!...
Dobrze jeszcze, że się nikt niczego w domu nie domyślał?... Z mieszkania Karowskich nie dochodził żaden głos.
Maryśkę przerażała nieomal ta cisza... Cisza zbrodnicza, czy świadoma rzeczy, która zapada zwykle zapóźno...
Ach, — wołała patrzeć przez okno. Spadł świeży śnieg, iskrzący się w słońcu na domach i dachach, na gościńcu i torze kolejowym pomarańczową lamą. Długie pociągi towarowe, pokryte szronem mijały wolno przed oknami, przynosząc z sobą białe wspomnienie przebieżonych dali, wsi i przestrzeni...
Sygnaturka kościoła św. Mikołaja, strugana w szpic zrumienionym w słońcu mrozem, tężyła się wytrwale ku bezdennemu błękitowi zimnej pogody, — ludzie chodzili po ulicy tam i napowrót, z ochronki dolatywał aż tu miły szum przepełnionego ula...
Niczego więcej nie pragnęła teraz, jak zobaczyć się z Janiną... Raz jeszcze na własne uszy usłyszeć, jakim osłem, jakim niepotrzebnym głupcem był Smolarski... Pochwalić ją, że dobrze, świetnie zrobiła wtedy, pokłóciwszy się z nim, nawet zaprosić ją, poniekąd za to, na kawę do cukierni...
Wyskoczyła pośpiesznie z łóżka. Ach — umyć się jaknajdokładniej...
Widok własnej, nagiej postaci w lustrze, dodał Maryśce