Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/32

Ta strona została przepisana.

— Mów jeszcze Ździchu, nigdy nic nie mówisz, tylko się kłócisz, lub wymyślasz. — Wiedziała, że to nieprawda, ale niech myśli, że jednak trochę jest nieszczęśliwa.
Spojrzenia ich szły razem, z nad stołu, na zielone czuby drzew, na pylną drogę, na wyniosłe ukłony okolicy krakowskiej, na dalekie widoki lata i niebo...
— I jeszcze ci to muszę powiedzieć... — rzekł.
Zaś Maryśka, wziąwszy głowę męża w obie ręce, szepnęła mu do ucha: — Pijaku! winem pachniesz, jak żołdak...
— Ale nie jestem pijany — śmiał się, mrużąc białe, roztkliwione oczy. — I jeszcze jedno muszę ci powiedzieć — szepnął — że jesteś słońce... Żebym cię nie dał nikomu... — I jeszcze to muszę ci powiedzieć, że jeśli teraz powiek nie zmrużysz, jak lubię — to zacznę tu głośno krzyczeć, że cię kocham...
Maryśka wyciągnęła twarz, rzekłbyś szukając i niedowidząc... Jej długie, szare rzęsy trzepotały szybko, niby dwie lekkie, niesłychanie cichutkie ćmy, dobijające się skrzydełkami do słodkiego światła źrenicy.
Ale nietylko Maryśka i Ździch flirtowali. Jakoś się samo wywiązało i przeplotło, że się goście parami ku sobie kłonili, nie wiele mówiąc w śmiechu i wesołości. Były to raczej porywy słów, niż one same, raczej dźwięczny przeciąg, szumiący w piersiach, wezbranych krwią i mocną poczciwością lata.
Tak samo rozmowa... Było to raczej jakieś falowanie młodych chęci, niż głosy. Uwydatniał się wśród nich wyraziście niezmiernie zawiły dyskurs Smolarskiego. Trzymał on końcami sinych palców przegub panny Janiny i prawił wielkie, niezgrabne subtelności.
— Oni wszyscy życzą tu sobie czegoś — klecił swą rzecz Smolarski — a ja zupełnie nie wiem, czego sobie życzyć... Oni widzą zawsze jakieś święto, a ja muszę zobaczyć tego kelnera, który tam stoi, widzi pani?
Spojrzeli oboje w tę stronę. Stary, opasły kelner tkwił w ciemnych drzwiach restauracji. Jego wyświechtany frak zlewał się z czarnem tłem korytarza. Czyniło to takie wrażenie, jakby na pewnej wyżynie mroku unosiła się luzem głowa kelnera i oparta o ramię drzwi dłoń. Uśmiechał się, błyszcząc czarnemi dziurami zębów i szkiełkiem czerwonego kamienia na palcu. Tuż przed nim na piachu chybotały sine serca cieni, postrzelone krótkimi grotami słońca.
— Oni, proszę pani, będą opowiadać całe historje o drze-