Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/320

Ta strona została przepisana.

cały wieczór siedzieli u niej Karowscy. Byli ponurzy i widziała, że chcą od niej czegoś...
Rozmowa zaczęła się od tego, że kupili pieska, — i o piesku...
Stary proletarjatczyk milczał, kołysząc tę gawędę astmatycznym oddechem. I znów oboje czekali...
— Bo w końcu, — Karowska otarła usta, — bo w końcu tak jesteśmy sami, że trochę jakiegoś życia, jakiegoś ruchu... Dla niego to zrobiłam. — Wskazała dużemi dziurkami od nosa na męża. — Niech coś ma, niech hoduje... Co mamy robić?!..
Wyszła nagle, bez pożegnania.
Karowski siedział dalej bez ruchu na tem samem miejscu i patrzył w okno.
Za czarną szybą przewijały się od czasu do czasu, niby dyszące płomieniami upiory, szybkie lokomotywy.
— O to wszystko nie stałbym, — rzekł wreszcie, — żebym rozumiał przynajmniej mego syna... Ale tak się zmienił, tak zamknął... Czy pani nic nie jest wiadomo?...
Wzruszyła ramionami.
— Nie zauważyła pani nic nowego?... Nie ma pani żadnych podejrzeń?
— Nie rozumiem pana?
Karowski znów się zamyślił.
To wszystko razem sprawiało na niej bardzo przykre wrażenie. Jakieś indagacje, czy śledztwo?...
Upłynęło znów dobrych parę minut a nie zamienili ani słowa. W głębokiej ciszy krzyżowały się miarowo dwa oddechy, potężne tchnienie lokomotywy i jak gdyby wtór jego, świszczący oddech Karowskiego.
Ten stary, człowiek, z nieruchomymi, jak śmierć oczyma, z czarnym cieniem na białej twarzy, nieśmiały i nieustępliwy, przestraszał Maryśkę poprostu. Podniosła się gwałtownie na łokciu: — Czego pan chce odemnie właściwie, panie Karowski?!
Patrzył na nią tak obco, tak jakoś odlegle, że zaczęła się wstydzić wszystkiego... Tego, że jest młodą, że żyje, że jest kobietą...
— Chcę się zapytać, moja pani, — ciągnął bezdennym, jakby sądnym głosem, — chcę się zapytać, czy to nie pani zabrała nam serce naszego syna?...
Maryśka odetchnęła z ulgą: — A cóż się znów stało nowego?