Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/321

Ta strona została przepisana.

Zaś wówczas, jakby nagle figurka starego emigranta rozpaść się miała w kilku sprzecznych kierunkach... Cały ten nieproporcjonalny kłębek, — wydęty astmą tors, zakrótkie rękawy, żółte ręce, biały ogonek staromodnej krawatki, — cały ten tobołek utrudzenia i żałości sprężył się, rozprężył a wreszcie, związany tym samym drobniutkim wstrząsem, przylgnął do krawędzi jej łóżka.
— Ach, — nic się nie dzieje nowego... Coś się zerwało między synem a rodzicami, na zawsze...
Maryśka przyrzekła oddziałać na to.
Wogóle, niech tylko już raz zakończy sprawę z Ciąglewiczem a powprowadza znaczne reformy... Zapewne nie będzie szczęśliwą, ale właśnie spełni swój obowiązek...
Ciąglewicz zaś milczał, jak zaklęty... Mijały dnie, Maryśce nudziło się już chorować, — nic i nic, stamtąd ani słowa...
— Może pan nie oddał listu panie Adolfie?...
— Oddałem do rak własnych, w bibljotece.
— I co?
— I nic. Pan Ciąglewicz wziął list, ukłonił się i już.
Ukłonił się — i już... Już po wszystkiem...
— A wie pan, co było w tym liście?...
Adolf zarumienił się po uszy. — Nie wiem...
— W tym liście było cofnięcie mojej sztuki... Nie chcę, żeby była grana. Z chwilą, gdy Ciąglewiczowa umarła, nie wypadałoby, by nasze nazwiska razem na afiszu...
Podziękował jej spojrzeniem.
— A wie pan, jak się nazywa takie postępowanie, jak moje? Nazywa się głupotą... Bo i tak wszyscy...
— Co wszyscy? — spytał Adolf zmięszany.
— Bo i tak wszyscy będą mnie obmawiali... Pan też myślał, niech się pan przyzna... Niech pan sobie tylko dobrze przypomni...
Powieki Adolfa drżały tak szybko...
— Nie przyzna się pan?!
— Do czego mam się przyznać?
— Pan też myślał, że Ciąglewicz i ja... Że my...
Sprawiało jej szczególną, bolesną rozkosz, przeżywać teraz tę historję na wspak... Pod skrytą formą podejrzeń i przypuszczeń przesuwać przed niepowołanymi oczyma jeszcze raz to wszystko...
— Pan też myślał... Tak dalece, że nie umiał pan tego ukryć i to nie tylko przedemną, ale nawet przed rodzica-