Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/324

Ta strona została przepisana.

— Więc ja zawsze, o ileby Feluś z mymi chłopcami chciał się bawić...
Maryśka wyciągnęła do niej obie ręce. Ucałowały się. Maryśka bowiem w tej chwili czuła się równie godną i nieszczęśliwą...
Zaś gdy została sama, wyskoczyła pośpiesznie z łóżka... Chyba jeszcze nigdy w życiu nie czuła w sobie takiego pośpiechu... Ach wyjść stąd, — wyjść jaknajprędzej, — gdzie?...
Wszędzie, — gdziebądź, — nigdzie...
Zaczęła, jęcząc cichutko, biegać po pokoju. Gdzież suknia?...
Czy już wszystko? Torebka, parasolka, kwiaty... Dopiero, gdy stanęła w lustrze i jęła drżącemi wargami przychwytywać rozpiętą woalkę, łzy przesłoniły jej wszystko.
Ale to wszystko głupstwo, — nic nie ma znaczenia, człowiek co parę lat, zapewne, musi tak stanąć przed lustrem i zawiązywać woalkę. To już się raz odbyło, na ulicy, w oknie masarni, potem dziś, potem znów kiedyś...
Trzasnęła drzwiami. W bramie dognał ją Adolf.
— Dokąd pani idzie!?
Machnęła ręką i poszła. Niech o niej nikt nie wie... Ucieszyło ją, że była gęsta mgła. Dzwonki tramwajów i pierwsze światła wieczoru plątały się, niby w mętnej wodzie. Czarny tłum, głosem zmiętej wstęgi szeleszczący, snuł się dokoła białych ścian Rynku.
Minęła linję A-B. Chłopcy roznosili już dzienniki wieczorne, wywrzaskując w niebogłosy odległe miejscowości z frontów bojowych. Skierowała się ulicą Szewską, Karmelicką ku dawnemu mieszkaniu.
Wszędzie tu zjawiał się czas dawnego jej życia, tak bierny już, tak odległy!...
Weszła do kamienicy, w której kiedyś mieszkali. Sień pusta... W matowej lampce, pod sklepieniem korytarza skwierczał gaz.
Maryśka przytuliła się do bramy, nasłuchując. Ogromne jakieś, niespożyte oczekiwanie rozpływało się w jej łzach...
Gdzieś, na któremś piętrze otwarły się drzwi. Czyjś głos zahuczał w klatce schodowej...
Więc teraz, — teraz, — bo niema czasu!...
Podrzuciła pod ścianę te róże, skrytym, złym giestem,