Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/33

Ta strona została przepisana.

wach, kwiatach, pajęczynach, a ja muszę zobaczyć — ujął silniej jej przegub — te stare głupstwa...
Pokazał jej utwierdzone na drucie między drzewami stare lampiony, brudne, żałosne, niby utytłane w kurzu cukierki... — Dlaczego ja zawsze muszę mieć takich świadków?...
— Oni, panno Janino, gadają o sztuce, a sami nie wiedzą, czego chcą. Pisarz się sili, aby mu się obraz udało sklecić, malarz szuka rytmu, a muzyk, żeby to barwę miało. Nie jest-że to ciuciubabka?...
— Co?! — To jest ciuciubabka?! My jesteśmy ciuciubabka?! — Kałucki ryknął wesołym śmiechem i puścił w Smolarskiego ziemniaka, leżącego przed prezydjalnem miejscem na kupce jarzyn, przyniesionych jeszcze z Szczepańskiego placu...
Rozpoczęto zabawę niebywałą. Panowie bombardowali się wzajemnie bez litości.
Niby maleńkie, czerwone, białe, szare komety o zielonym warkoczu, latały w słońcu, szeleszcząc młodą nacią marchwie, rzodkiewki, pietruszki. — Tocząc się łabato w nieprzewidzianych kierunkach, dudniły jowialnie ziemniaki po obrusie. Ktoś trafił w kieliszek. W kilka stron rozbiegły się złote błyskawice wina, dużemi kroplami ściekając na murawę.
Panie, o ile możności cofnęły się poza obręb walki. Ujęte pod boki, naprzód przychylone, lub rzucone w tył żywą wesołością, śmiały się do łez, wołając: — patrzcie, jaka wojna, coś okropnego, można umrzeć, umrzeć ze śmiechu!!
Panowie z krawatkami na bakier, z mankietami, lecącymi w powietrze za jarzyną, walczyli zawzięcie i napróżno, bo po tak dobrem winie rzadko komu udawało się trafić.
— Można zginąć, można umrzeć ze śmiechu — zanosiła się Maryśka wśród łez, ciurkiem płynących jej z oczu. — Już doprawdy nie wiedziała, gdzie co jest od tej wesołości, czy ziemia na niebie, czy niebo na ziemi...
— Patrz, — wołała na Ździcha — patrz na tę ogromną chmurę... Jeszcze trzeba, żeby nas do tego wszystkiego deszcz zlał! — Bo reszteczką zdrowego rozsądku we wszystkich tych zabawnych opałach czuwała wciąż nad nowym swym kostjumem i białemi wyłogami.
Najwięcej dostało się miłośnikowi jarzyn, Kałuckiemu. Wycofywał się więc, poplamiony ziemistemi piętnami w stronę restauracji, pod ochronę szklanych szyb. — Biegnę, — krzyknął — po nową amunicję.