Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/330

Ta strona została przepisana.

wrotem, przedziwnym krokiem beznadziejnej cierpliwości... Cywilni ludzie ginęli ustawicznie, z kuferkami na plecach, w jakiemś wejściu bez dna, kilku podoficerów zaganiało wciąż całe tłumy małymi kijkami to wprawo, to w lewo...
Zaraz w pierwszem podwórzu, podobny do budy hyclowskiej, stał kratowany wóz z warjatami, którzy kwicząc rozgłośnie, pluli przez wązkie kratowanie na żwir.
Wdała się w nieskończenie długi splot betonowych korytarzy, przejść, przewodów, opatrzonych napisami, oraz gwiaździstym portretem tego, lub owego wodza.
Nareszcie dotarła do Kałuckiego. Spotkała się z nim w drzwiach, nos w nos. W obu rękach niósł kieliszki, nakryte papierkiem, pełne jakichś szarych skrawków, jakby rozgotowanej ścierki.
— Kwasota, kwasota... — Śmiał się ochryple, pokazując kieliszki. Kazał sekundę zaczekać, aż wróci...
Czekała, zaglądając do drzwi jego pracowni, z której wciąż wychodzili żołnierze. Nigdy nie wyobrażała sobie Maryśka, że tak się odbywa badania...
W pokoju tym, niby w wielkiej klatce, miotało się po kilku ludzi naraz... Ten wystawiał ramię, ściśnięte przepaską, tamtemu przy oknie czerpali szprycą krew z palca, owi znów siedzieli jakoś uroczyście, trzymając pod brodami czarne miseczki. Z otwartych ust sączyły się im czerwone węże rur gumowych aż na podłogę.
W całym pokoju rozlegał się nieustannie dyskretny syk strzykawek, dźwięk narzędzi niklowych, szczęk nożyc i czkanie pompowanych żołądków.
Trudno się było dobrze zorjentować w urządzeniu tego laboratorjum. Od podłogi do sufitu pełzły, to skręcone, to rozwinięte rurki gumowe, blaszki, niklowane pudełka, obcęgi, zaś w tym natłoku połysków i oślizgłych zgięć, niby złote trójkąty godeł srogiej jakiejś wiary, błyszczały trójkątne kieliszki, pełne jasnego moczu...
— Czem mogę służyć, — chrypiał Kałucki, przecisnąwszy się między porozpinanymi żołnierzami. — Co, — może już trzeba tych Rorantystów?... Bobym nie mógł...
Nagle twarz jego opustoszała z wszelkiego wyrazu, a w oczach zaległa martwa przestrzeń. Zaziębił się, gdzieś niedaleko Krakowa, w jakiejś „kadrze“, przy pożegnaniu jakiegoś bataljonu marszowego... Coś trzasło w gardle i oto zatkało się źródło małmazji... Mówiąc chrząkał, jakby tęgim