Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/334

Ta strona została przepisana.

Siedział z jakimś drugim w laboratorjum szpitalnem. Obaj mieli na sobie białe kitle, co im nadawało miły charakter wesołej świeżości. Nie zwrócili na nią żadnej uwagi, schyleni nad dziwnym przyrządem...
Był to szereg szklanych rurek, od wyższych do całkiem nizkich, zczepionych wspólną ramką drewnianą.
Akuszer, odsunąwszy na czoło wypukłe okulary, podnosił wciąż ku oczom całą ramkę, łudząco podobną do piszczałki, jaką mają przy ustach greckie fauny.
Jakgdyby grał na syryndze. — Bowiem rureczki, napełnione czerwienią, wydawały cichy dźwięk, a wówczas zdawało się przebiegać je rzewne, spłoszone westchnienie...
Akuszer przyjął Maryśkę bardzo przychylnie, oklepał zdrowotnie i poprosił siadać.
Spytała, co robi?
— Nic, — zamruczał, wpatrzony w krwawą syryngę, — badam krew. My tu badamy krew naszych żołnierzy, — naszej armji...
Taki doktór wszystkiego może się dowiedzieć o człowieku z jednej kropli... Ma do tego tak dokładne przyrządy...
— Żyje się i żyje a nauka wciąż idzie naprzód... Straszne, że nawet się nic o tem nie wie... — zauważyła, aby się przypodobać. — I że to mężczyźni mogą obchodzić się z tak delikatnymi narzędziami...
Narzędzia te i przyrządy delikatnością swą imponowały Maryśce.
Jakby z przezroczystych drobin jakiejś nicości wysnute... Trochę blasku, trochę połysku, trochę suchej cienizny, parę koreczków, jakiś szklany pytajnik — i tak się to snuło przez cały stół. Tam i sam, między retortami, z białych porcelanowych płaszczyzn, wyskakiwał do góry płomyczek gazu, mieniący się w słońcu szaro i niebiesko, jak skrzyp tęczowy.
— Czegóż tu pani od nas chce? — pytał żartobliwie doktór, oddychając dziwną melodją retort, które trzymał tuż przy ustach.
Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że obaj, akuszer i ten drugi, w białych kitlach, jak dwa białe, naukowe jakieś wampiry, z łatami szkieł na czole, — chwieją się w zimowym blasku, szklanymi oddechy syrpiąc krew...
Wstydziłaby się teraz powiedzieć, że chce zostać sio-