Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/335

Ta strona została przepisana.

strą! Wogóle, — słowo „miłosierdzie“ nie przeszłoby jej już przez gardło!...
Drugi doktór wyszedł, zostali we dwoje.
— Tak tu sobie badamy, — mruczał akuszer, — krew naszej armji, — krew naszej armji... Tyfusik plamisty, cholerę, malarję... A ludzie, wie pani, gdy się dowiedzą, że są istotnie chorzy, — szaleją z radości... Tegoby żaden z nich nie oddał za największe skarby...
— Mój Boże, — westchnęła odważnie Maryśka, — więc taki człowiek cieszy się ze swej niedoli... A ja właśnie, żeby im ulżyć...
— Żeby co? — żachnął się doktór.
— Żeby im ulżyć... Chciałabym zostać siostrą...
Nie dał jej dokończyć. — Siostrą?! No to już lepiej, niech pani sobie odrazu znajdzie jakiego miłego chłopca!
— Panie doktorze!!
— Co, — „panie doktorze“?! Lepiej odrazu... Lepiej odrazu...
Głos jego, niby w małych, krwawych organkach, zdawał się dzwonić we wstrząsanych rytmicznym oddechem rurkach.
— Albo już lepiej, niech pani odrazu idzie na ulicę... Mówię poprostu.
Wziął ją pod rękę. Stanęli przy oknie, skąd widać było pawilon warjatów, żwir szary, śniegi, jakieś gałązki drzew nagich, jakieś chmury pomarańczowe na czystem, zimnem niebie.
Maryśka zniecierpliwiła się: — Ktoby się tam obrażał na to, co pan wygaduje?...
— Dlaczegóż to nie mogę nikogo obrazić, — ujął się za sobą doktór.
— Bo pan jest dziwak, doktorze. Od początku wojny, ile razy się spotkamy, mówi pan jakieś takie dziwolągi, a swoją drogą, robi pan wszystko, co każą, służy, leczy.. A zawsze przytem jakieś paradoksy...
Paradoksami nazywała Maryśka wszystkie zawiłe i nieprzyzwoite zdania, lub teorje...
— Jakież paradoksy, — cóż naprzykład?
— Tego się nie pamięta, — ale mniej więcej... A to, że lepiej na ulicę, niż na siostrę miłosierdzia, a to znów, że wojna to obłęd, a to, żeby dzieci nie rodzić... A to znów...
Doktór zaś, jakby naumyślnie, nagadał jej nową furę