Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/343

Ta strona została przepisana.

— Widział się pan z rodzicami?...
— Nie.
— Nie mówił pan z nimi?
— Nie.
— Co pan właściwie wyrabia?
Stał na środku pokoju, zapatrzony w okno... Na torze szybowały lokomotywy, pod łukiem mostu chodzili przechodnie, jak zwykle. Jakże dawno rozmawiał z nią tu sam na sam... Jeszcze w zimie.
— Co pan właściwie wyrabia?
— Nic, — chcę odejść...
— Dokąd pan chce iść?
— Wszystko jedno...
— Opuści pan rodziców?
Wydął pogardliwie usta:— Opuszczę.
— I nic pana tu więcej nie trzyma?...
— Nic. — Nic...
Zmrużyła oczy. Odgarnąwszy rękawy swego szarego szlafroczka, wyjęła z szafy drewniane pudełko, w którem kiedyś dostała od Zdzicha kandyzowane śliwki.
— W takim razie, proszę pana, proszę to zabrać...
Leżały tu równo poukładane listy Adolfa, przyciśnięte duńskim nożem.
Nie przyjął.
Po dłuższej chwili przystąpił do niej i złożył na jej kolanach zawiniątko. Było dość duże, zaś w stosunku do rozmiarów nadmiernie lekkie. Rozwinąwszy je, zobaczyła w woreczku z zielonego muślinu, jakby złote jabłka różnej wielkości.
— Co to znaczy? — spytała przestraszona. — Co to za list? I jeszcze jakaś fotografja?... I te kule?...
Istotnie, w zielonej siatce była fotografja Piłsudskiego i list...
„Te kopuły, z chramu mego dzieciństwa, — pisał Adolf, — podobizna Wodza, — to wszystko, com uratował. Przyjm to razem w tej siatce, w której kiedyś wspólnie łapaliśmy motyle. Nie wyśmiewaj...
Przestała czytać. — Adolfie!... Niech pan tu siada obok mnie... — Objęła go po bratersku przez ramię.
Zaczął drżeć tak silnie, że słowa nie mógł przemówić. Aż żal się zrobiło Maryśce, że tak mała rzecz, tak wielkie