Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/346

Ta strona została przepisana.

bistych muszlach dotknięcia, — wiódł rękami po skroni wzdłuż ramion, bioder aż do stóp...
Nagle oboje zamarli w ruchu... Oboje przerażeni... Bowiem palce Adolfa, minąwszy jakoś brzeg wycięcia koszuli, dotknęły nagiego ciała...
Maryśka nie chcąc, by widział je, przyciągnęła go ku sobie... Zachwiał się, nachylił i zsunął głowę...
Trącone nagłym ruchem kopułki chramu potoczyły się przez dywan na podłogę.
Czując na ciele drobniuchny trzepot spłoszonych rzęs, z oddechem uwięzionym, zda się, pocałunkami, które Adolf składał na brunatnych jagodach jej piersi, patrzyła, nieruchomo, jak spędzone na posadzkę kopuły chwieją się, niby puste złote jabłka...
Ruch ich statkował się i dogorywał powoli, kołysząc ciszę papierowym szeptem.
— Ktoś wejdzie, — rzekła, gdy kopuły zastygły w mroku. — Ktoś wejdzie... Trzeba zobaczyć, co się w domu dzieje?... Już późno...
Kazała mu tu zostać, tu nocować, aż się wszystko wyjaśni... Nie myśleć o rodzicach, ani o niczem, tylko uspokoić się...
— A ja się z nimi zaraz rozmówię i przyniosę panu coś do zjedzenia...
Zastała Karowskich w pokoju Adolfa, na podłodze, przy zbieraniu rozmaitych pamiątek...
— No co? No co? — Podnieśli ku niej oboje niespokojnie głowy...
Maryśka rozłożyła ręce.
— Patrz pani, patrz, — jęczała Karowska, wychylając żółtą, jak zamglony księżyc, głowę z pomiędzy osmalonych wież chramu, — patrz pani!...
Karowski w milczeniu wybierał starannie z szarej strugi połamanych drobiazgów, poszczególne okazy...
Przytakiwali planowi Maryśki... Zostawić chłopca przez parę dni w spokoju... Sam przyjdzie do siebie... Sam się opamięta...
— Jak dotąd, — niczego się nie dowiedziałam... Trzeba cierpliwości. I dajcie mu coś zjeść...
Stara wyszła, a Karowski dalej wybierał ocalone okruchy: Odznaki, motyle, chrząszcze, błyszczące, jak guziki.