Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/348

Ta strona została przepisana.

— Zęby pani, jak madonna, miała pod stopą złote światy...
Przeleciał jakiś osobowy pociąg z oświetlonemi oknami. Ludzie stali w przedziałach, ściągając z półek pakunki. W wojskowych wagonach widać było oficerów, zapinających pasy na płaszczach...
— Nikt nie wie, — szeptał Adolf, słuchając tętentu kół i tuląc piersi do jej nóg, — nikt nie wie, że my tu tak siedzimy...
— I nikt nie wie, — podchwyciła Maryśka, — że zły, uparty chłopak... — Bardzo głupie i puste wydało się jej nagle to wszystko. Głupie i dziecinne wobec tego pociągu, który przypominał dawne, srogie jakieś przejście... — Że zły, uparty chłopiec...
— Dlaczego zły, — dlaczego uparty, — jęczał cichutko, najostrożniej głaszcząc jej stopy.
— Dlaczego zły?... Bo jakżeś mógł niszczyć nie tylko swoje, ale i nasze wspólne rzeczy?... Były tam przecież motyle, któreśmy prawie razem łapali?...
— I widzisz, teraz już niema ciemnych szyb gablotki, z za których patrzyły tak ładnie te kopuły?...
— Ale te kopuły są teraz pod twojęmi stopami...
— I niema drewnianych wycinanek! Wszystko zburzyłeś... A oni tam teraz, jak pogorzelcy, grzebią w tym śmietniku...
— Kto?!
— Kto? Twoi starzy rodzice, Adolfie... I płaczą i mówią, że to tak, jakbyś umarł...
— Trudno, — zaśmiał się Adolf, — to musi boleć... Każde nowe szczęście musi boleć...
— Nie musi, nie musi, — łagodziła Maryśka, — pomyśl nad tem... Będziesz dzisiaj tu spać... Pójdę już do nich... Pomyśl Adolfie, że wcale nie musi boleć...
Wstała szybko, Adolf uklęknął, złote kule rozbiegły się w ciemnościach i nie zdążyły się dotoczyć do końca, gdy Maryśki już nie było w pokoju.
Zdziwiła się ogromnie, gdy zbudziwszy się na drugi dzień, ujrzała przy swem łóżku siedzącą Karowską.
Na nocnym stoliku stało świeżo przyniesione śniadanie, herbata, jajecznica, wędlina, masełko, biały chlebek, — jak na te czasy niebywałe zbytki!
— Nie zbytki, — odpowiedziała Karowska, głaszcząc Ma-