Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/355

Ta strona została przepisana.

Musieli plątać się po gankach jakiegoś podwórza, w pośród arkad sędziwych, z których wystrzelało drzewo rozłożyste, okryte złotymi supełkami pąków, — niby z pośród starej historji wytryskające, — nowe objawienie...
Zaś w sobotę, popołudniu poszli na Wawel...
— Bo niema, — niema Wawelu, póki nas tam nie było...
Trzymając się pod ręce snuli się po pustych, rozkopanych salach, patrzyli z okien na te same wzgórza, na które patrzył ongiś polski król... Wiatr marszczył powierzchnię Wisły, ścinając ją niebieskim drżeniem w wielką karbowaną muszlę perlistą. Po roztrzęsionej podłodze głuchych sal uganiał kurz, a nizko, pod murami, plotły się rude warkocze zeszłorocznych liści.
— Ilu tu ludzi już przeminęło, — dziwił się Adolf, — pomyśl, pomyśl...
Poszli też razem (koniecznie chciała tam być) do komnaty w Kurzej Stopie. Tutaj ssali landrynki, dając je sobie z ust do ust, — a Maryśka myślała o oszukaństwie ludzkim i znikomości...
Dziwny smutek ogarnął ją w czasie tych wędrówek... Wszystkie te miejsca pamiętały ją przecie, wszystkie znały dobrze jej wzrok odświętnie natchniony, miękkie wyrzuty rąk i popisowe spojrzenia... Jakaś cierpka rozkosz towarzyszyła jej wszędzie... Z pobłażliwym uśmiechem przyjmowała okrzyki Adolfa z pobłażliwym uśmiechem oddawała się jego pieszczotom...
Były tak słodkie, tak bałwochwalcze, tak pokorne i nieśmiałe, że stawały się zaledwie tłem, — innych mocnych wspomnień... Nigdy jeszcze nie myślała Maryśka tak dużo o Zdzichu, nigdy tak gwałtownie i pożądliwie...
Czy to wiosna z sobą niosła, czy miłość Adolfa, czy ten ciągły, ponury przepływ żelastwa i ludzi uzbrojonych... Przypominał się teraz Maryśce dawny odjazd i dawny żal...
Pieszczoty Adolfa były tak miękkie, tak czułe, że napełniały ją uczuciem najzupełniejszej bezkarności... Uczuciem bezkarności i niepojętego dla niej dotąd bezwstydu...
Obeszła z Adolfem wszystkie miejsca dawnych dróg i pobytów małżeńskich, byli razem w domu, gdzie mieszkała ongiś ze Zdzichem...