Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/361

Ta strona została przepisana.

Zrobił się ogromny stół, piło się masę... Oficerowi śpiewali legjonowe piosenki (małe ujadanie przed wrotam Niepodległej) ryczeli też na cześć nowożeńców.
Smolarski cierpliwie odbierał spóźnione i nieprzytomne gratulacje, a Maryśka raczyła nawet rozmawiać ze Smolarską, — obie z rękami na podołkach, blade ze zdenerwowania, pochłonięte nieprzepartą ciekawością...
Obiecały sobie nawet wzajemną wizytę...
Wreszcie Ramkie przysiadł się do Maryśki i mówił, że to jeszcze wszystko głupstwo, a najgorsze, najgorsze ze wszystkiego, — to zielone jabłka...
Czemuż tak dużo mówił o zielonych jabłkach, — czyżby już jakichś plotek ktoś narobił?...
Świtało, gdy się rozchodzili.
Maryśka wracała zadowolona po „hucznej“ nocy w „gronie oficerów“. Któryś z nich przyznał się, iż był uczniem — „szanownego małżonka pani”.
— Doskonałym profesorem był pan Miechowski, morus chłop...
— Prawda, że był miłym, — odpowiedziała temu obcemu wojakowi, — prawda, że był miłym?
To wiedzą tylko tacy przypadkiem spotkani ludzie i Maryśka... Tylko ktoś bardzo obcy i bardzo swój może tak nagle i niespodzianie powiedzieć coś takiego między godziną a godziną, gdy się już białe kiście poranka snują po ulicach, a na niebie mętnem z pierwszego przebudzenia, występują złote oddechy światła...
Zatrzymali się teraz całą gromadą przed łukiem mostu, po którym sunęły transporty...
— Będzie morowa ofenzywa, — zauważył któryś z oficerów.
Liczyli fachowo ilość wozów, pomieszczeń, domniemaną ilość ludzi w jednym pociągu...
Z czarnego węża wagonów, niby czerwone krople krwi spadały przez kamienny luk w mleko mgieł żywe, rozżarzone węgielki.
Na schodach, gdy już został z nią sam na sam, — rzucił się Adolf przed Maryśką na kolana: — Ty mną gardzisz, — gardzisz... — jęczał.
— Ależ nie, nie! Zmęczona tylko jestem.
Pozwoliła się ucałować przed drzwiami i rozstali się bogobojnie. Z jakąż ulgą zrzuciła z siebie, przesiąkniętą dy-