Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/370

Ta strona została przepisana.

Oto kamienne schody konwiktu, na których, — jak mawiał, — chciałby popełnić samobójstwo w cichą letnią noc...
Maryśka szybko rozsznurowywała sobie trzewiki.
Schody te rysowały się teraz bladymi płaszczyznami, wstępując harmonijnie ku czarnym drzwiom...
Oto drzewa, ich korony wysokie, dyszące wonią i spokojem, — a z pomiędzy wielkich gałęzi, ucieka perłowy cent księżyca... Oto szara wełna trawników, a oto w ciemnym boku kościoła, — gwiazda!...
— Lampa naszej miłości!...
Była to latarnia, która paliła się co noc we wgłębieniu muru, a gasła koło piątej rano, to jest wtedy, kiedy i ich szczęście do cna już wyczerpane ze wszystkich sił, ustawało, — snu tylko jeszcze pragnąc...
Ileż razy znużeni, upici miodem pocałunków, odurzeni wonią własnych oddechów, patrzyli jak gaśnie to światełko!...
I do czegóż go nie przyrównywali?... Do serca, do gwiazdy, do jakiejś twarzy złotej, a gasnącej, — którą każdy w sobie nosi, kto kocha...
Maryśka oświadczyła ponownie, że jest zmęczona i idzie spać... Że się źle czuje i żeby jej dał spokój...
Och, — da jej spokój, oczywiście, że da... Już wiedział, co zrobi, nim odejdzie... Coś niepotrzebnego, dla niej samej, coś co jej złoży w ofierze, tak sobie, dla fantazji... Nie zda matury...
— Nie zdałem matury, bo nic nie mogę robić, gdy się odwracasz odemnie... O tak, to jej powie, tego ostatniego popołudnia...
Zbliżył się na palcach do łóżka... Maryśka udała, że śpi... Wypracowywała właśnie w tej chwili plan, który już następnego dnia wprowadziła w życie...
Nie poszła do biura, udała chorą, a gdy Karowska zjawiła się u niej ze śniadaniem, — oświadczyła jej Maryśka, że ma ogromne zmartwienie... Ogromne... Przyjaciółka jej otruła się i to w jaki głupi sposób, — chininą!...
— Właśnie pisze mi matka... Okropność... Bo matka miała przyjechać, starać się o pożyczkę jakąś i właśnie z tego powodu, na razie nie może... Mała, górska mieścina, więc wyobraź pani sobie, jaki taki wypadek tam, ludzi w strząsa... I coto tam znaczy...
Chininą nie mogła się otruć, — zaprzeczyła Karowska.
— Otóż to, — podchwyciła z rozgoryczeniem Maryśka,