Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/390

Ta strona została przepisana.

— Widzisz, — rzekła, wysiadając z łódki, — dobiłeś z matką do brzegu...
Wszystko, co mówiła teraz, miało dla niej znaczenie przenośne...
Objad też, aby się spełniły prorocze, choć nieistniejące słowa, — zjedli u Drobnera, pod czerwonym parasolem... Feluś zamawiał dumnie potrawy, wpychając ręce głęboko, do kieszeni od spodni...
Potem poszli do Esplanady na lody. Tu, w kącie, między różnymi odętymi politykami siedział Smolarski, trójkątnie ździwiony, z powiekami nisko na oczach.
Maryśka, pragnąc jakiegoś towarzystwa, wywołała go.
— Pan wie, my już u was mieszkamy?... — Uśmiechnęła się do niego najszczerszym blaskiem oczu, jakby lekką łuną całej twarzy, nagle rozpromienionej... Uśmiechnęła się bez powodu... Niech za to, kiedyś powiedzą ludzie, jeśli teraz umrze, — jaki miała wdzięk...
— Tak, wiem, że u nas mieszkacie, — podchwycił. — Jestem szczęśliwy (Słowo „szczęśliwy“ zwinęło mu się w ustach w kluskę) jestem szczęśliwy, że i nasz dom może komuś służyć za schronienie... Nigdybym tego nie przypuszczał...
— I niech pan powie, — pytała, nagłym objęta strachem, — czegoby pan jeszcze nie przypuszczał nigdy?...
— Czegobym jeszcze nie przypuszczał?... Tego nie trzeba mówić... Takich rzeczy są tysiące... Tysiące okropności, — mamrotał sennie, — które nas straszą... Które, być może nawet, wkrótce się staną?... Najlepiej udawać, że się nic nie wie o przepaści...
Wyszła z synem do Rynku. Tu już musiała się rozstać z nim.
— Wracaj do domu, kochanie... (Jakiż to dom?) Przyjdę dziś późno może...
Przewróciło się coś w jej sercu — i zgasło... Patrzyła, jak malec idzie na wskos Rynku, ku Sukiennicom... Z głową, naprzód podaną, pochylony, całkiem, jak Zdzich...
Uczucie zimnego spokoju przepełniło wszystkie jej myśli... Cóż miała więcej jeszcze zrobić?... Na miejsce ojca jest syn i idzie i będzie chodzić, tak samo pochylając głowę... Więc w końcu i to jest załatwione...
— Doktór (służącego nie było) przyjął ją sam w przedpokoju.
Dała mu wiązankę białych lewkonji. — Niech pan przyj-