Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/391

Ta strona została przepisana.

mie, doktorze, ten kwiat, wygląda, jak zmięty, a tyle ma w sobie świeżości i woni...
Doktór przestraszył się wiązanki... Przyjął ją jednak i wziąwszy Maryśkę pod ramię, wprowadził do „ordynacji“.
— Tyle razy mnie pan tu łatał; panie doktorze... Usiadła cichutko na krześle, obok ginekologicznego łoża... Przyszło jej na myśl, że gdyby się wszystko dobrze skończyło, poprosi doktora, by jej poprostu zwiedzić pozwolił te różne szafy z przyrządami... Bo czyż jest coś ciekawszego na świecie?...
I że to człowiek zawsze obojętnie obok tego przechodzi?!... Jest to przecież o wiele ciekawsze od gazet i głupich wiadomości z frontu...
— Nic się nie zmieniło u pana doktora, — mówiła dziwnie nizko i głucho. — Nic się nie zmieniło od czasu...
Nie odpowiadał, schylony nad płomykiem, nad którym grzały się jakieś metalowe przyrządy...
Maryśka chciałaby się jeszcze koniecznie „przed tem“ dowiedzieć, czy ten obraz Wyspiańskiego, który wisiał tu gdzieś, w jadalni...
Z kąta szafy, jakgdyby wskazywały na nią katetry, wiązką czerwonych palców gumowych...
— No, — moje dziecko...
Już kończył myć ręce...
— Och, panie doktorze, — zaczęła szybko, żeby jeszcze jakoś zagadać, — tak doskonale pamiętam, jak pan wtedy... Chodziło o tę Zatorską, — tu przy szafie włosy mi pan z czoła odsunął, aby zobaczyć ślad od obcęgów... Nie chciałam przyjść na świat, — śmiała się gorzko, — wiedziałam, co mnie czeka... I poco mnie oni wyciągnęli?... — Och — wiedziałam...
— No, moje dziecko... Doktór odwrócił się nagle...
Maryśka chwyciła się poręczy łoża, tnącego się połyskliwemi płaszczyznami przez jasną przestrzeń sali...
Jakby nic więcej nie umiał powiedzieć i teraz i potem. „Moje dziecko“ — brzmiało jej też w uszach, gdy najostrożniej sprowadzał ją ze schodów do dorożki...
— Jedź wolno, — zalecił dorożkarzowi...
— Jedźcie powoli, jedźcie pomaluśku, ojcze, — prosiła rzewnie Maryśka, mimowolnym ruchem głowy strząsając z powiek świeże łzy.