Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/395

Ta strona została przepisana.

Męczyła Maryśkę ta gadanina nad wszelki wyraz... Cały mozół tej prawomyślnej uczciwości wydał się jej tak niepotrzebnym...
— Co prawda i tak bywa na świecie, — kończyła swój wywód Nastusia, — jednaby niebo dała, żeby się mogła doczekać, a druga, sama sobie weźmie i zepsuje... Naprzykład my...
Maryśka przytakiwała żałośnie, myśląc z przekąsem, że na bitych drogach nic się pono nie rodzi...
Nie było innej rady, trzeba było czekać na Ramkiego. Wobec niezłomnych zasad Nastusi nie mogła jej wtajemniczać w przebieg choroby...
Ramkie przyszedł dopiero w dwa dni później. Minęli się w drzwiach z akuszerem. Maryśka przywitała profesora, jak brata...
Pociągnął parę razy nosem, chrząknął, przetarł okulary strzepnął palcami, obwąchał jakiś sprzęt, spróbował zamków od szafy i nagle usiadł naprzeciw Maryśki.
— No cóż?...
— A ja tu chorowałam, — chwaliła mu się śpiewnie, — mało nie umarłam...
— Umierać nie warto, — zauważył, — nie warto wcześniej, nim śmierć sama nie przyjdzie... I na cóż pani umierała, — dodał gładkim falsetem.
— Na co?...
Ponieważ Ramkie nie podchwycił pytania, — nie odpowiedziała mu wcale. Umilkli. Na korytarzu słychać było głosy kilku panów, rozprawiających o jakimś zjeździe...
— Bardzo sobie tę politykę Nastusia chwali, — rzekła Maryśka, — podobno dużo znów bieganiny koło sprawy polskiej i pensjonat wciąż przepełniony...
Ramkie siedział do niej skosem. W perspektywie okna, tuż nad rudą peruczką profesora, szedł ku górze sztywny schód attyki kościoła Dominikanów. Wyglądało to, jakby się Ramkiemu łamany piorun z głowy wyrywał...
— Więc chorowała pani?...
— Tak i bałam się, że mi tu lodu nie będzie miał kto przynieść... Boby lód trzeba było przykładać, gdyby było gorzej... A gdzież tu kto mógłby się tem zająć...
To głupstwo, — Ramkie byłby się zawsze o to postarał...
— Więc lód, — mówi pani...
— Tak lód, to była poprostu jakaś kobieca choroba...