Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/401

Ta strona została przepisana.

Twarz mu się nagle zmąciła, chciał chwycić Maryśkę przez pół, ona zaś, nie cofając się nawet, odbiła rękami jego ręce...
— Hoho, — śmiała się nad nim zalotnie, — to już minęło, przedpotopowe czasy się panu przypominają, moja małpko!... Stare dzieje, mój profesorku!...
Uderzywszy lekko płaskiemi dłońmi w jego szare, odęte policzki, — powtórzyła: — Pożyczka dla mnie, dla matki, trafika... Rozumiesz?...
Nie rozumiał...
Uderzyła raz jeszcze o wiele mocniej: — Pożyczka, — pożyczka, — trafika... Rozumiesz?...
Pijana słodycz mrużyła mu się w oczach... Wyciągnął ku Maryśce szorstkie szczęki, podniósł czoło do góry: — Rozumiem już, rozumiem...
Prędziutko, piersiowym głosem zaczął chwalić tę przemianę i znów pleść coś o skazie... O tej skazie, — widzi pani, która jest na szkle od używania... Ta blizna użycia, — to popielate nic... To małe piętno dymu... Cień czasu... Taki sam cień ma pani teraz pod oczami...
— Być może, profesorku, — ale już dosyć tego sam — na sam... Idziemy na miasto, kolacja, narada, — i niech pan uważa, kogo spotkamy pierwszego, bo nową erę zaczynam...
Zaraz na schodach spotkali wspólną znajomą...
— Doskonale, doskonale, — szepnął Ramkie...
Naprzeciw nich szła z bramy wdowa po śpiewaku.
— Zaczepić, zagadać uprzejmie, — informował Ramkie pośpiesznie, — ogromne wpływy...
Usunęli się z szacunkiem, czekając, aż przejdzie...
Kroczyła powoli, dzwoniąc obrożami dwuch piesków brukselskich. Kudłate, ciemno złote ich łebki wychylały się z pod obu pach wdowy, podobne do wielkich chryzantem.
— Jakie śliczne! — zawołał Ramkie.
Wdowa, postawiwszy pieski na ziemię, przywitała się serdecznie. Coprawda nie pamiętała Maryśki. Tak, być może, w biurze Wdów i Sierot, — ale tyle się teraz ciągle wszelakiej nędzy i najrozmaitszego pogotowia odwiedzać musi, że pani chyba wybaczy...
— Jak ślicznie odziane! — przypochlebiła się pieskom Maryśka...
Były bowiem ubrane w blado niebieskie kołderki, każdy ze złotą gwiazdą, pięknie haftowaną, na tyłeczku.