Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/405

Ta strona została przepisana.

— Pamiętasz? — pytała, gdy już siedzieli w wagonie, — jak odjeżdżaliśmy na ewakuację?
Po jednej stronie okna widać było szarą głowę Biernackiej, na przeciw zaś rumiane policzki Felusia. Słońce padało mu na ręce, w których trzymał kandyzowaną morelę, podobną z peronu do aksamitnego pompona.
W złotym, jesiennym cieple, w rozprażonych błyskach dalekich znaków kolejowych, w drganiu atłasowej fali powietrza, opadły Maryśkę dawne, minione echa...
Felek nie odpowiedział, czy pamięta tę jazdę na ewakuację...
Tutaj, gdzieś tutaj, kiedyś, przechodziła straszną rozłąkę i rozpacz, której, zdaje się, że człowiek nie przeniesie...
Tymczasem przenosi, — wszystko powoli mija...
— Mamo! Dwa razy na tydzień, regularnie, będzie mi mama pisać co i jak, najdokładniej... — I znów do Felka: — Żałujesz, że jedziesz?...
— Nie. — W ciemnym oknie wagonu kiwał przecząco głową, w obie strony. Jasne kudły chwiały się w takt ruchów, niby białe, wiotkie płomienie...
— Wcale nie żałujesz, że jedziesz?...
— Nie. — Zobaczę góry... — Wyliczał wszystkie szczęśliwości, które go czekają... — Zobaczę góry, zobaczę Ambrożego... Szkołę... — I wszystko...
— A jeśli ja przyjadę później, — pytała, — i ty mnie nie poznasz?...
Nie odpowiadał.
— Poznasz mnie?...
— Nie.
— Wcale a wcale, synku?...
— Nie, nie, nie, wcale a wcale, — rozpłakał się nagle, głośno... Kandyzowana morela wypadła mu z palców.
Pociąg już ruszał.
Trwożna pustka rozprzestrzeniła się w piersiach Maryśki... Jakby naraz pękły tysiączne, niezliczone spójnie... Nieznana dotąd, przemożna zbędność, rozpostarła się po — wszędy... Maryśka zdumionymi oczami spojrzała na Ramkiego...
— Dlaczego się pani boi, — pytał swobodnie, — nic się chłopcu nie stanie, a pani musi mieć teraz wolną rękę...