Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/406

Ta strona została przepisana.

— Niby do czego ja potrzebuje wolnej ręki? — A drżały jej ręce tak, że opanować ich ruchu nie mogła... — Ciąglewicz jej mówił o wolności, Adolf też, samej sobie też mówiła, teraz Ramkie...
Jeszcze tętniły w szklannej hali echa oddalającego się pociągu... Obok szli jacyś żołnierze, kaleki, po dwuch, po trzech, stukający drewnianymi kikutami po kamiennej kostce peronu. Jeden z nich odkręcał i przykręcał sztuczną rękę w rakowej rękawiczce.
Wirowała ona potwornie z piskliwym odgłosem nienasmarowanych śrub.
— Pojedziemy dorożką? — pytał Ramkie, gdy wyszli z dworca.
Maryśka przystanęła chwilę. Miała wrażenie, że ostre blaski słońca przeszywają ją na wskroś... Ze jest lekką, przezroczystą...
— Tak, — pojedziemy.
— A gdzie? — spytał, nachylając się ku niej, gdy już siedzieli w dorożce.
— Gdzie?... No, — niech jedzie dookoła, przez bramę Florjańską.
Rozmawiali o matce, o starym Ramkiem, o sklepie... Profesor dowodził, że Felkowi świetnie będzie, — powietrze, zdrowy, obfity wikt!
— Dokąd my jedziemy?! — spytał, tknięty jakiemś przeczuciem.
Mijali rynek na wskos.
— Jedziemy do bibljoteki Jagiellońskiej... Mam interes...
Ramkie zbladł i zwinął się na poduszkach. — Do bibljoteki?! Może pani jeszcze powie, że do pana Ciąglewicza?!?
— Powiem, — bo tak jest. Jadę do pana Ciąglewicza. A cóż panu to szkodzi?...
Dreptał po dywaniku dorożki, obzierał się, sapał, pluł...
Kazała woźnemu wywołać pana docenta Ciąglewicza, a sama poszła wzdłuż krużganku. Krew biła jej w skroniach tak mocno... Z przyjemnością słuchała tego rytmu krwi, który się mięszał z szelestem piachu, miotanego po kątach...
Tak cicho było na podwórzu i pod arkadami... Powyżej dachów gmachu, szumiał złoty pierścień plant, jarzący się wspaniale w błękicie nieba.
Owszem, owszem, Maryśka miała interes, — ale nie o to chodziło!... To wszystko, dotąd nieodebrane, razem z Bato-