Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/418

Ta strona została przepisana.

teraz już jestem trochę niebezpieczna... Ja też szukam sobie życia na cudzy rachunek... Dopiero teraz wiem, jak polować na prawdziwą miłość...
Było już chyba nad ranem, gdy wyszli całą bandą z hotelu.
Obrażony Ciąglewicz pożegnał się i odrazu odłączył od towarzystwa. Kałucki, Janina z generałem pociągnęli ku plantom, Ramkie odprowadzał Maryśką.
We dwoje szli wolno przez Rynek, słuchając płaskiego echa własnych kroków.
Nagle, tuż przy kościele Panny Marji, naprzeciw srogiego frontonu świętej Barbary, Ramkie zatrzymał Maryśkę...
Czy pamiętasz?...
Odwróciła się... Patrzyły na nią zielone oczy profesora, okrągłe, blade, jak oczy psa... Cieniutkie piski wyrywały mu się nieskładnie z pomiędzy słów...
— A czy pamiętasz, że myśmy też, już raz w życiu, mieli altankę naszą... — Oczy mu usztywnił szklany blask. — W szkole... W szkole... Wszyscy cię tam oglądali, wszyscy cię tam ruszali... Taka kwaśna słodycz... Taki śliczny nadmiar... Zielone liście. blade nagie nóżki i różowa ranka wąziutka...
Skomląc żałośnie, z oczyma utkwionymi w jej oczy, ukląkł na bruku: — Wszyscy, tylko ja jeden nie chciałem... Za to teraz... Za to teraz... Za to teraz...
— Poszedł precz! — krzyknęła tupnąwszy nogą.
Bez szelestu, z niepojętą zręcznością odskoczył w tył, nie podnosząc się... I patrzył na nią wciąż okrągłymi oczami, w których się paliła biała iskra psiej wierności...
Podeszła ku niemu spokojnie, jak do opanowanego już zwierzęcia...
— Nie trzeba tak, profesorze, nie trzeba, — nie ładnie... Ja też, kiedyś, na tem samem miejscu biegałam, jak opętana... Nie ładnie, bardzo nie ładnie...
Dyszał na jej ręce pośpiesznym, niespokojnym oddechem.
— No dość już, — pochyliła się, biorąc żartobliwie w palce rude włosy jego peruczki, zimne, jak kudły.
— No dość już... Wstać i grzecznie za nogą iść...

KONIEC.

Grudzień, Kraków 1917 — Wrzesień, Krynica 1918.