Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/46

Ta strona została przepisana.

dwie fale, spływali z brzegu łóżka aż na ziemię, na twardą podłogę, przykrytą skrawkiem włochatej skóry. Ich elastyczne ciała tłukły się po twardym parkiecie, z jędrnym odgłosem rozbawionych drapieżników...
Maryśka lgnęła do posadzki nieruchomo, jak jaszczurka, Ździch zaś oburącz zaciskał jej szyję, jęcząc, że nie może jej udusić...
— Uduś... uduś. — Jej głowa, wstrząsana silnemi dłońmi, chwiała się bezwładnie, rozpuszczone włosy rozlewały się szeroko koliskiem, niby krew... ciemna... Zaś z ust nie schodził mały, bolesny uśmiech, który napełniał Ździcha szaleństwem rozkoszy...
Wówczas rozpoczynała się między nimi cichutka rozmowa szczęścia... Szeptali do siebie „skrytobójczo“, prawie nie poruszając wargami, z oczyma utkwionemi w oczy... Spowiadali się wzajem z najwstydliwszych pragnień, bluźniąc szczęśliwie wszystkiemu, w co wierzyli, a co podobało się im teraz poniżyć, dla większego wyniesienia miłości!...
Nagle Maryśka zerwała się i objąwszy go w pół, patrzyła mu w oczy, czerwienią okrągłych, rozszerzonych źrenic... Jak gdyby wicher potężny tętnił w jej drżących wargach i w rozpartych szeroko nożdrzach...
— Czemu patrzysz?...
Nie odpowiedziała, niosąc mu z płomiennego dna źrenic błyskawicę nowego wyznania...
Przecknęli się, gdy stare wieże wygłosiły trzecią godzinę. Pogodny dźwięk hejnału spłynął łagodnie po świtającym niebie... Blask księżyca zesłabł znacznie, wdarły się już weń złotawe, miody jutrzenki...
Maryśka i Ździch siedzieli na podłodze, oparci o brzeg łóżka. Bolały ich nogi i odgniecone boki, lecz żadnemu z obojga nie chciało się ruszyć. Ciężkie głowy chwiały się nadmiernie, opite durzącym wyskokiem miłości... W ezbrane wargi uśmiechały się bezmyślnie.
— Taka głodna jestem, — westchnęła w końcu Maryśka, opierając głowę o kolana męża. — Koniabym teraz zjadła...
Przyniósł półmisek z mięsem, sałatą i bułki. Zaczęli jeść, trzymając w ręku kostki kotletów.
Maryrśka pomyślała, że tak, jak teraz siedzą, to rzeczywiście nadaje się do teatru, albo do sceny z życia szlachetnych Indjan... Siedzą, każde z gnatem w palcach, pochyleni naprzód, by zimne krople śmietany z liści sałaty nie spadały