Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/49

Ta strona została przepisana.

Najgorsze już się stało, wali rozgłosem szyn o serce, a serce się jej gdzieś zapodziało... Nawet nie w odjeżdżającym pociągu... Niema go, lub może nigdy nie było... Lub może sercem jest garstka kurzu, która czernieje w kącie jakichś niedomkniętych drzwi.
Pierwsze drgnienie, dzięki któremu nagle ruszyły przepełnione ludźmi wagony, przemieniło się w siłę pchającą. Ożywiła ona wszystkie wozy tym samym gładkim, łagodnym przymusem...
Sunął sobie, dobrze im, cóż je obchodzi?... Leci sobie wagon w słońcu, spada z wiązania szyn na wiązanie... Okna wielkiemi szybami przeglądają się w kwadratach pozostałych okien. Z całego pociągu powiewają białe chusteczki... Smolarski, stojący obok Maryśki, położył dłoń na jej ręce i powiedział: — Niech pani patrzy, — jakby się biała lewkonja przeginała z wagonów...
Cała nadzieja, — że to będzie trwać długo, pociąg jest taki ogromny... Może się nigdy nie skończy, — wtedy miara zmartwienia nigdyby się nie dopełniła...
Maryśka szukała Ździcha wśród wielu, wielu twarzy, wychylonych z pociągu. Jeszcze przed sekundą widziała go... Jeszcze przed sekundą trzymała go spojrzeniem, w którem było wszystko, co jest nią... Każdy oddech, każdy ruch, każdy włosek, każdy kamyk, po którym kiedykolwiek przeszła, każdy mur, drzewo, sprzęt, każda rzecz, którą kiedykolwiek widziała...
Lecz nagle coś się przekręciło, w rosnącem oddaleniu, coś ktoś zdmuchnął!... Wojskowa czapka Zdzicha złączyła się w szary nierozerwany goncik czapek, wychylonych z okien, a to, co było Zdzichem, jego twarz, jego oczy, patrzące tak poprostu, — znikły już...
Kiwała wciąż ku niemu rękami, ale już się odbył zły znak przestrzeni!... Potrząsała chusteczką ku wszystkim szarym czapkom, ku całemu morzu obcości, w którem ta jedna kropla już zginęła...
Za wozami drugiej przemijać jęły głośne wagony trzeciej klasy, pełne żołnierzy, kwiatów, ruchu. Z okien wysterczały spocone twarze, krzyczące w niebogłosy...
Tłum ludzi, odpychanych od pociągu, zgęścił się teraz i pochłonął Maryśkę. O parła się na ramieniu Smolarskiego. Kolega Zdzicha Ciąglewicz, stał przed nią. Mogłaby policzyć