Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/58

Ta strona została przepisana.

Powietrze się wciąż modliło najłaskawszym hejnałem, żołnierze wciąż stali, patrzący sobie w oczy, chłopaki jak równy mur, cegła w cegłę dobrana — piersi twarde, uda błyskiem przez portki napięte, plecy pysznym klinem łopatek świetnie rozbudowane... W oczach śmiech, — na równych, białych od dobrego razowca zębach, błyskawice... Patrzący sobie w oczy z dumą drogi dalekiej, — pychą niefrasobliwego odejścia spozierający na Miasto, Rynek i Lud...
Lud się cieszył, że mają niebiesko-szare mundury... To, panie, we mgle, naprzykład, podejdą Moskalowi pod nos — a on ich, panie, nie zobaczy... Naszych nie zobaczą, ale nasi widzieć będą i walić, i walić psubrata...
Lud się cieszył w słonecznem pomyleniu rozstania, wezbrany gorącą, spoconą miłością, supłający z za pazuchy, z zapaski, z kosza, z węzełka, z chustki ostatni grosz i co Bóg dał... Żołnierzom kieszenie pękały od darów i tłustych wziątków, a jeszcze wciąż dostawali papierosy, cygara i wszelkie różności.
Zaś wieża już sama z siebie, na smagłych od słońca niebiosach wygrywała, a mury już same, tyle razy spalone, odbudowane, umarłe, ożyłe, zaprzysiężone i znów przeklęte, — a mury już same z siebie smęciły się na wszystko...
Ze wszystkich stron, szczelin, ze wszystkich dziur Sukiennic, okien, bram, slupów, drzew, latarni, stopni, darł się ku żołnierzom krzyk, nabrzmiały łzami i westchnieniem najmiłośniejszem. Naród się zataczał, słaniał, przylegał do szeregów, jakby się przymierzał swą piersią wezbraną do sztywnej ramy ustawionego ordynku. I znów odpływał i znów znosił, składał żołnierzom, wpychał, by mieli w wielki świat, ze swego starego miasta...
Panią Maryśkę, jak za dotknięciem różdżki odeszło całe zmartwienie... Rozdzieliło się między twarze żołnierzy, okwitło we wszystkich płaczach, przeciągłe się we wszystkich zwodnych śmiechach...
Pobiegła nagle naprzód, szumiąc jedwabiem, jakoś niczego niepomna ze łzami w oczach... Smolarski nie mógł nadążyć, ale Ciąglewicz biegł prawie równo z nią, przytrzymując sobie kapelusz. Wpadła do cukierni Maurizia między panów, oficerów i tace z wódkami.
— Proszę mi zapakować dużo ciastek, kilkanaście... z kremem. Jak na drogę, proszę pana.
Z temi ciastkami — do szeregów... Tylko musiała sobie