Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/59

Ta strona została przepisana.

znaleźć swego żołnierza, — choć wszyscy są biedacy... Znalazł się. Stał w drugim szeregu, podobny do tego, który kiedyś jechał na wozie z mąką... któremu wino podawała... Miał także bronzową twarz i zielone, ciemne oczy z długiemi rzęsami... Napewno podobny...
Żołnierze się trochę rozstąpili, stanęła wśród nich w półkręgu. Radziła im, by wrócili, ach wszyscy wrócą, tylko niech zostaną wierni swym żonom i narzeczonym... Mówiła im najsłodsze grzeczności.
Tak jakby mieli spotkać Zdzicha, gdyby został ranny i przynieść go jej z powrotem...
— Patrz pan, — rzekł Ciąglewicz do Smolarskiego. — Obaj stali na chodniku, obserwując jak kobiety wiejskie i miejskie panie jasnemi plamami włamują się w szereg i kwiecą go. — Patrz pan, czy to nie jest symptomatyczne?...
— Co ma być symptomatyczne? — spytał Smolarski.
Ciąglewicz wskazał bambusową laseczką panią Maryśkę, rozmawiającą wśród żołnierzy. Fijolet jej sukni, otoczony siwemi mundurami, nabierał jeszcze większego ciepła. W koło jej jędrnej figurki, dokoła szerokich klinów jedwabiu, po których złotym piaskiem sypało się słońce, wyglądali żołnierze jak szare cienie. Chybotał w nich tęgi, wesoły śmiech.
— Otóż to jest symptomatyczne, — stwierdził raz jeszcze Ciąglewicz. — Przed kilku kwadransami odjechał jej mąż, prawda?... Widziałeś pan jak płakała? Zdawałoby się koniec świata, prawda?... Ale ma pan, — kobieta, wieczna kobieta! Już sobie stoi na rynku w swych małych pantofelkach, otoczyła się żołnierzami — i już!...
Ciąglewicz ujął Smolarskiego silniej pod ramię. — Słowo daję, ręce, nogi całować z zachwytu... A jeśli można, to ja osobiście, zastrzegam sobie nogi... No, patrz pan!?!
Żołnierze rozdarli paczkę i częstowali się ciastkami. Maryśka położyła dłoń na ramieniu jednego z nich. Nachyliwszy się tak, aby nie uszkodzić żabotu, jadła ostrożnie francuskie ciastko z kremem. Zdmuchiwany śmiechem cukier miałki, małym, brylantowym pyłem fruwał koło jej rozwartych nozdrzy.
Hejnały ucichły... Kilku oficerów przeleciało między szeregami... Oddziały zwarły się i usztywniły...
Z drugiego końca placu posypał się głos bębna... Nad szeregami zakrakała komenda. Orkiestry grzmotnęły mar-