Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/60

Ta strona została przepisana.

sza. Zaś tłum ujrzał szare czwórki, falangą kroczące twardo z Rynku precz, — gdzieś chyba daleko, na samą wojnę!...
Ciąglewicz i Smolarski woleli nie dać pani Maryśce patrzeć na koniec uroczystości, a raczej odprowadzić ją do domu.
Na ulicy Szewskiej zabiegła im drogę Janina, świeża, biała, lekka, w śmietankowej bluzce jedwabnej, prześwietlonej różowością ciała, w lakierowanym pasku zielonym, z kupką breloków, które na złotym łańcuszku biły dźwięcznie o szybkie jej kolana. Obładowana była pakunkami.
— Wiem, wiem, odszedł krakowski pułk przed chwilą, ale nie miałam czasu! Nie mogę wszystkich naraz utulić! Jakie wiadomości, co słychać?
Dreptała niecierpliwie na miejscu, podczas gdy Smolarski odbierał od niej paczki. Jedna z nich, roztrzepała się mu w rękach. Najprzód, niby powolna nić ciasta, wypłynęło długie białe sznurowadło. Potem papier roztworzył się nagle... Z palców Smolarskiego zwisł jedwabny gorset, pełen haftów, brykli, charakterystycznych zgięć na biodra i piersi, — jakby ktoś nagle rozwinął kręconą muszlę różową... Z jej środka upadły na bruk nowiuteńkie opaski Czerwonego Krzyża.
Janina, bijąc nauczyciela po łapie i krzycząc, — bezwstydnik, — pocieszała Maryśkę.
— Wiem, wiem, to straszne... Pan Zdzich... Ale po pierwsze pan Ździch jest zuch, jakich mało, po drugie wszyscy teraz coś strasznego przechodzą... Jedyna na to rada nie być bezczynnym. Przed nami kobietami otwiera się teraz ogromne pole...
Ciąglewicz pomagał przy budowaniu rusztowania z paczek, na rękach Smolarskiego. Słysząc o tem ogromnem polu, obaj pokręcili głowami...
— Nie macie panowie co wydziwiać! Teraz się żyje dwa razy prędzej i musi się dwa razy więcej robić. Niesie pan, kochany Smolaro, fartuchy siostry Janiny — tak jest, zostałam siostrą — i kostjum panny Janiny do dzisiejszej sztuki, wraz z apoteozą...
— Ależ to świętokradztwo, — śmiał się Ciąglewicz. — Chwilami nieomal zazdrościł tym wszystkim wykolejonym ludziom rozmaitości i nieporządku z jakim prowadzili swe życie...