Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/63

Ta strona została przepisana.

ko poszło, oczywiście na pierwszego męża), przepojoną jeszcze odorem pierwszego mężczyzny...
Ktoby naprzykład po nim, Ciąglewiczu, chciał jego żonę?... I cóż nowego mógłby ten ktoś jej powiedzieć??...
Właśnie poczęła go ta myśl napełniać cierpkim, lecz gorącym smakiem, gdy Maryśka zatrzymawszy się, rzekła: Bardzo jest pan dobry, że mnie pan odprowadza...
Uchylił kapelusza. Zbliżali się ku domowi. Widać już było u wylotu ulicy Karmelickiej strzępy trawników, płoche uśmiechy białych brzóz krakowskiego parku, zabłąkaną między murami płachetkę zieleni i wypoczynku...
Mijali rozległą, czerwoną kasarnię, wciąż obleganą przez tłumy. Przed budynkiem na skwerach siedziały rodziny chłopskie, robotnicze, mieszczańskie... U czarno żółtych wrót kłębiła się ciżba mężczyzn bezustanku... Z otwartych okien sąsiednich kamienic bulgotały ćwiczenia fortepianów.
Maryśka nie mogła od tłocząch się ludzi oderwać oczu, póki się znów nie napełniały małemi ćwieczkami, tak bolesnych ukłuć...
— Choćmy stąd, chodźmy — radził Ciąglewicz. No cóż, trudno. To samo, co sto lat temu i dwieście i trzysta... A przecież dziadowie nasi bywali szczęśliwi i rodzice nasi nieraz się śmieli wesoło i nas też nieraz radował ten padół ziemski... Wojna, mobilizacja... To samo dzieje się nieomal w całej Europie...
— Że jakieś nieszczęście jest powszechne, — burknęła głucho, — z tego nie wynika żadna pociecha.
— Przyjął jej odpowiedź tak pokornie, jakby tu sam w czemś zawinił.
— Ach, więc już! Dom... Kamienny korytarz... Czerwone szkiełka w drzwiach na schody... Te same schody i dywan przetarty... Na drugie piętro...
— Żałujesz, bardzo żałujesz, prawda — pytała Maryśka dokuczliwie samą siebie. Śmieszyło ją, że słychać nietylko jej kroki, a właśnie kroki dwojga...
— Na szczęście ciemno w przedpokoju...
Porwał ją nagle nieuchwytny wir... Raczej siła, bardzo malutka, skromna, grzeczna, lecz której na włos niepodobna uchybić...
— Niech się pan rozbiera... — Ciąglewicz był przecież w swej piaskowej zarzutce. Proszę mi wybaczyć, nim się pan rozbierze, ja zaraz coś zimnego, — bardzo gorąco dzisiaj...