Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/7

Ta strona została skorygowana.




I.

Nie jestem ładna, — myślała pani Marja, idąc plantami, — ale jestem miła...
Szła przez brunatne cienie wielkiej kasztanowej alei, przetkanej złotemi żyłami słońca. Z jednej strony, z za drzew wznosiły się piętra jakiegoś klasztoru (pewno nieszczęśliwych kobiet, — tyle ich jest! tyle ich jest!) z drugiej kładł się niziutko połysk trawników.
Patrzyła to w lewo, to w prawo, delektując się przechadzką. W istocie wszystkich jej poruszeń prężył się śmiech, że oto skończyły się długie miesiące szkolne, ustało wczesne wstawanie i wogóle to nieznośne całoroczne „odtąd-dotąd“...
Teraz będzie wszystko dla coraz większej radości...
Nawet klasztor... Małe zakratowane okienka, wgłębione w grube stare ściany... Rdza na kratach... Wytrwała rdza, przez którą wychyla się na świat zielona gałązka jedynej na całym oknie doniczki...
— Ja jestem taką gałązką — pomyślała z dumą pani Marja... Zresztą wszystko jedno...
Bo, ażeby ktoś chodził i szeleścił jedwabiem, musi widocznie ktoś inny siedzieć za kratą i chrzęścić zgrzebną kutą...
Złoty włos traw podbijało słońce niebieskim puchem, gdzieś dalej chwiały się w cieniu światła na drzewach dziwnych, zagranicznych, białych, jak śnieg, lub bronzowych, jak śpiż. Mgła poranna zlewała się z gąszczem krzewów, tworząc chybotliwą włóczęgę jakiejś opalowej radości, to przynikłej do ziemi, to tryskającej w górę olbrzymiemi kitami tęcz, w których strzygły i więzły kryształki ptasich głosów.
W głębi, na podobieństwo szarego motka, z którego