Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/79

Ta strona została przepisana.

— Nie, nie usiądę, dziękuję panie doktorze.
Podniósłszy ku niej swą białą twarz, modelowaną tłustym obrzękiem, patrzył niebieskimi źrenicami, litując się: — Jaka pani zgrzana! Cóżem to takiego zrobiła, gdzież to tak chodzę dla tej ojczyzny?... — I nie wstawał, bez ceremonji.
Zresztą jakież tu mogły być ceremonje? Któż ją znał lepiej od niego, który ją składał i rozkładał, naprawiał i łatał tyle razy, — jak laleczkę... Na chwilę znalazła przy nim poczciwy odpoczynek.
Łysa, pokryta złocistym puchem głowa doktora oblana była czerwonemi plamami. Tuż pod oczyma paliły się cynobrowe rumieńce.
— Tak, pani Marjo, owszem, damy pani do puszki parę groszy, — ale nie oto chodzi... Wie pani teraz, poco pani syna na świat wydała?... — Wyciągnął obie ręce wskazująco przez nizką poręcz na ulicę. Podobne były raczej do wielkich klusek, niż do dłoni.
— Na to pani rodziła! — Jeszcze raz głową wskazał ulicę... Żołnierze szli bez końca.
Maryśka postawiła swą puszkę na stół, zasmucona raczej beznadzieją gestów doktora, niż tem co mówił.
Tłum stojący po obu stronach gościńca krzyczał i wymachiwał rękami.
— Wie pani na ile ja to liczę?
— Ale co, panie doktorze?
— Na ile ja liczę tę wojnę? — Pięć miljonów trupów najmniej, — wołał do ucha, chcąc przekrzyczeć przemarsz, — pięć miljonów trupów...
Oparł szeroką swą rękę z akuszerskimi paznogciami, obciętymi przy samej skórze, o biodro Maryśki, bardzo poufale.
— I po co wy kobiety rodzicie?!
Teraz dopiero zauważyła, jak bardzo jest zdenerwowany. Skóra na głowie zbiegała mu się w ciemne ogniska zmarszczek.
— Tak, — śmiał się. — Ale teraz chyba, potem co pani widzi, to już nie będzie pani tak prędko...
— Doktorze, — mego męża dzisiaj zabrali na wojnę, dziś go odprowadziłam...
— No, oczywiście — śmiał się bezwzględnie, — dlaczegoż — by nie, skoro jest zdrów, młody i zdolny!...