Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/82

Ta strona została przepisana.

szwajcarska — dumny lew trzymający w łapach tablicę z jakiemiś przykazaniami...
Maryśka ucieszyła się, że się tu u Ciąglewiczów nic nie zmieniło, że wszystko stoi, jak zwykle, na dawnem miejscu.
Przynajmniej tu zostaną dawne czasy...
Weszła do salonu w nadziei, że tu kogoś zastanie... Słońce się krzyżowało z narożnych okien w środku pokoju, złocąc czarną dekę, zamkniętego fortepianu. Osiadły na nim kurz, mienił się pięknie, jak srebrny nalot.
Nagle zdaleka rozległ się szybki gęsty klekot... Zda się twarde, drewniane gdakanie...
— Co to jest?!
W drugim kącie salonu, w starej gablotce, którą Maryśka tak lubiła oglądać, na dawnych szkłach i puharach paliło się mnóstwo tęczowych iskier...
Oczywiście Smolarski pomylił się i żadnego zebrania u Ciąglewiczów niema... — Jak zawsze, taki ideowy, rozczochrany Smolarski...
Była tak zmęczona, że usiadła na kanapie, przy stole... Jednak ci Ciąglewicze mają ładne rzeczy. Cały salon — na staro... — Zazdrościła im urządzenia. To Ciąglewiczowa, jako, że pochodziła ze starej rodziny, przywiozła to z sobą ze wsi. Chuda, bo chuda, — ale meble bardzo ładne...
Miło było Maryśce wypoczywać w obcem miejscu, u obcych ludzi, którzy gdzieś poszli... Wśród starych sprzętów, z którymi ją nic nie wiąże, a które tyle pamiętają... Wzrok jej błądził spokojnie, z bierną uległością za błyskami słońca, po złoceniu luster, po fornirach stołu, po jasnych kwadratach posadzki...
Znów zakotłowało w uszach Maryśki od śmiechu i nastawania... Blada słaba nadzieja przewinęła się przez zmęczone jej usta... Róża i fijołek! Róża i fijołek! — To znaczy, że ją nazwali ci panowie fijolkiem...
Zdało się jej, że zasypia, że się jej w głowie już mąci. Bo jednak i tu dochodził do niej, prócz wszystkiego ten sam miarowy trzask przewracanych kartek... Tak, jakby to było u nich w mieszkaniu, gdy wróciła z kolei...
Nie można spać w obcym domu, coby ktoś pomyślał, gdyby ją tak zobaczył, drzemiącą w kapeluszu?...
Wyciągnęła nogi przed siebie. Na noskach czarnych pantofelków, kupionych jeszcze za pieniądze kochanego matołka, wykwitły różowe iskry...