Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/84

Ta strona została przepisana.

Nagłym ruchem skurczyła nogi i rumieniąc się, obciągnęła suknię.
— Byłem tak zączytany, że zupełnie nie słyszałem, kiedy pani weszła... Żona mnie tu zostawiła na łącznika... Bo zebranie odbywa się nie u nas, tylko u Karowskich... — Podszedł bliżej i oparł rękę na brzegu stołu...
Pachniał przyjemnie i jakoś poczciwie, lecząco, jakby ślazowymi cukierkami...
— Czy to jest wieczór, czy południe? — spytała, nie rozumiejąc jeszcze ze snu, ani czasu, ani miejsca...
— To już jest wieczór... — I czy odpoczęła pani trochę?
— Byleby tylko nie ruszył jej za rękę... Byleby zaraz nie potrzebowała zmieniać pozycji...
— Może pani zdejmie kapelusz? — Siedziała taka biedna, taka zmięta...
I znowu zdaleka rozległ się szybki, gwałtowny klekot, tak podobny do gardłowego gdakania...
Spojrzała pytająco na Ciąglewicza.
— To karabin maszynowy, proszę pani, — objaśnił. Ćwiczą się na strzelnicy, za kopcem Kościuszki. — Wziął do ręki jej puszkę i potrząsnął nią parę razy, chcąc się widocznie przekonać, czy dużo nazbierała pieniędzy...
Te dwa głosy, daleki i bliski, przeniknęły się wzajem. Maryśką wstrząsnął dreszcz.
Ciąglewicz usiadł naprzeciw niej. Pocałował ją w rękę na przywitanie. I długo mówił różne rzeczy, może nawet smutne, lecz dobre...
Nie rozumiała ani jednego słowa. Było jej jednak przyjemnie, że brzęczy to wkoło jej uszu. Wogóle ucieszyła się, że znów się nią ktoś opiekuje, że czyjaś silna wola mięsza się do jej ociężałych chwil.
Oto co się dzieje, — zaśmiały się jej żale przebudzone, — gdy żonie zabiorą męża...
Dobrze, teraz pójdę do Karowskich, może się tam jeszcze nie skończyło. Potem on ją odwiezie do miasta. — Wstąpią do Janiny... Muszą wstąpić, by oddać puszkę...
— Nie może pani sama iść za kulisy... I to jeszcze do Ludowego Teatru. Zaś wogóle, — wszystko jeszcze będzie jaknajlepiej...
— Słyszysz Zdzichu, — pomyślała, jaka twoja Maryśka cierpliwa, — wszystko jeszcze będzie jaknajlepiej...
Ciąglewicz bawił się nieomal tą całą opieką. Podał