Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/85

Ta strona została przepisana.

Maryśce rękawiczki. Obciągnął obwiniętą z jednej strony połę jej żakietu.
Stała naprzeciw otwartego balkonu zawiązując woalkę. Patrzył, jak łapie końcami warg skręt lekkiej, przeźroczystej materji... Jakby skubała białą trawkę...
Bowiem zeszłego roku, w czasie wakacji, gdy był słomianym wdowcem, zdarzało mu się nieraz podawać tu w salonie rękawiczki, poprawiać czyjś kołnierzyk i obciągać poły żakietu...
Czy teraz nie wyglądało też, jakby wychodzili z pustego mieszkania, po jakimś sam na sam. Nieubłagana jest jednak, — pomyślał — ta trzeźwość życia...
— Taki jestem kontent — mówił zamykając drzwi — że dziś właśnie mogę się pani na coś przydać... Proszę zawsze pamiętać...
— O! może pan być pewny... — Wzruszyła ramionami. — Takich dni, jak dzisiejsze, nie zapomina się...
Karowscy mieszkali parę domów dalej, prawie u wylotu olbrzymiej alei, wiodącej do kopca Kościuszki. Zebranie już się było skończyło. Zostały tylko z niego echa w rozmowie osób na werandzie i trochę nieporządku w przedpokoju.
Gospodarze przyjęli Maryśkę spokojnie i cicho.
Szum, idący od wysokich drzew napełniał otwarte mieszkanie powłóczystym rozgłosem liści.
Już wiedzieli o wszystkiem... Przystąpili do niej z twarzami godnie zmarszczonemi, jak do kogoś, kogo dotknął duży cios.
Sprawiło jej to przyjemność.
Wyprowadzili ją z salonu na werandę.
— Niech pani sobie siada na leżaku, niech pani sobie odpocznie — prosiła jeszcze w jadalnym pani Karowska.
Można było, zamknąwszy oczy, wszystko zapomnieć — tak pełnym słodyczy i zaufania był miękki szelest drzew.
— Zaraz podam herbatę, konfitury, a wtedy i o naszych sprawach pogadamy, pani Maryśko... Dobrze? Bo mamy różne plany na panią...
Maryśce było miło siedzieć tu w półmroku...
— Zdzich nie był się pożegnać, — rzekła Maryśka.
— Oczywiście, że nie mógł się pożegnać — zgodziła się odrazu Karowska. — Zresztą, ktoby dziś na takie rzeczy zważał...