Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/86

Ta strona została przepisana.

Prosta twarz Karowskiej, jakby strugana nieudolnie w drzewie, przybrała wyraz nadzwyczaj wprawnego współczucia... Równe płatki sinych warg ściągnęły się w dzióbek okrągły. Przez woskową płaszczyznę czoła przebiegło kilka czarnych, równoległych kresek istotnej troski. Blade oczy zatrzymały się nieruchomo w czerwonych obwódkach.. Nawet pod brodą zarysowała się czarna bruzda wstrzymanego przełykania. Tylko nos tak samo zadarty, unosił się w górę, patrząc w głąb pokoju dużemi czarnemi dziurkami.
— Ktoby dziś zwracał uwagę na takie rzeczy, pani Marjo...
Maryśka podziękowała spojrzeniem. Ach takby teraz chciała, by była tu przy niej jej matka... Jej szorstkie ręce na czole... Płot przed oknami szkółki... Zapach jabłek w pokoju... I gderanie i to, wieczne — a mówiłam ci, zaraz kiedyście się poznali, nie dla ciebie, nie wart tego...
Nadszedł Karowski i Ciąglewicz.
Pani Ciąglewiczowa przywitała się z Maryśką wymownem podaniem ręki i opadła z powrotem na bujający fotel. Zawinięta w swój szal, z wielką pretensją do świata... Bo była chora, zdaje się na nerki, teraz wybucha wojna, a tu trzeba gdzieś jechać do jakiegoś słońca i nie można.
Ciąglewiczowa mówiła to z takim przeświadczeniem, jakby nie tylko ona, ale i słońce cierpiało z tego powodu...
Mężczyźni oparli się o balustradę werandy, obróceni. tyłem do resztek zachodu. Siwe włosy Karowskiego błyszczały fioletowo, jak rozkwitnięty wrzos, z którego wyzierała twarz ziemisto-zielona, spadająca białą łopatą brody na piersi. Zaś głowa Ciąglewicza czyniła wrażenie ozdoby, kutej w bronzie. Jego powiewne loki przesuwały się w prawo i w lewo po dalekim widoku miasta.
Znów trysły z oddali twarde rechoty karabinu maszynowego.
— Jak się masz Magdusiu, — zawołała Maryśka z werandy.
W ogródku, między różami, a jedną jedyną grzędą warzywną, uganiała córeczka Ciąglewiczów, Magdusia. Zapadający zmrok sprawiał, że różowa jej sukienka lśniła popielatą jedwabistością ćmy.
— Uważaj Magda, — rzekł Ciąglewicz — żebyś nie spadła.
— Ja uważam na nią, proszę pana.
Teraz dopiero spostrzegła Maryśka gimnazjalistę, syna