Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/87

Ta strona została przepisana.

Karowskich. Trudno go już było dobrze w mroku rozeznać, zwłaszcza, że granatowy mundurek zlewał się z tonem ziemi. Chłopiec klęczał pod krzakiem róży. Widać było dobrze tylko twarz jego i ręce. Jedną trzymał przy piersiach, drugą, wyprostowaną, napinał łuk. Złote ramiona trzciny zginały się coraz bardziej i jakby same z siebie, bo cięciwa niknęła w mroku!..
— Jak się pan ma, panie Adolfie?!
Zerwał się i ukłonił przy grzędzie.
— Tak łatwo o nieszczęście, — rzekł Karowski, — uważajcie, moje dzieci...
Istotnie grunt załamywał się silnie i tuż za ogrodem spadały w dal ukłony ziemi, — na lewo ku rzece, na prawo ku miastu. Brzegów Wisły stąd widać nie było, tylko nisko z boku, paliła się jej wstęga, jak skrawek rozżarzonej blachy, którą powolny zmierzch chłodził coraz mocniej, niebieskiemi falami swego oddechu. Zaś w miarę tych tchnień otulały się drzewa siwem przędziwem, zbratane w jeden zrąb szafiru.
Słychać było brzęk małej rakiety, którą Magdusia podrzucała piłeczkę.
— Całe miasto, jak na dłoni, — rzekł po chwili Karowski. Ogarniały go blade, powolne myśli wieczoru... Oto teraz, właśnie teraz, gdy był już tak spokojny, tak wszystkiego świadom... Gdy już się obracał między ścianami domu, niby między ścianami kochanej trumny... Gdy mógł zginać plecy nad malutką grzędą i myśleć, że uprawia nareszcie polską grzędę... A właściwie, gdy mógł o wszystkiem tem nie myśleć... Oto teraz właśnie, na nowo świat się chce zmieniać... Tak się Karowskiemu już nie chciało tych zmian, choć głośno mówił co innego... Tak już — rozumiał łagodną beznadzieję losu i jego odwróconą tożsamość...
Jak na dłoni, jak na dłoni — powtórzył...
Wszyscy spojrzeli w tę stronę... Miasto zamykało daleki horyzont wyniosłym złomem murów, niby ołtarzem...
Lecz Karowski patrzył w bok, gdzie, pominąwszy wyskubaną krętaninę paru ubogich uliczek, leciało błonie krakowskie, równym, stopionym ze wszystkich barw mroku porywem, coraz dalej i dalej.
Na błoniach ćwiczyły oddziały Strzelców. Zbiegały się one i rozbiegały, niby na ciemno szarym aksamicie ziarenka rubinów. Tam i sam, z oddziału ustawionego w poczwórny długi szyk, aż tu dolatywała, stara, żołnierska pieśń...