Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/95

Ta strona została przepisana.

— Pewno, pewno, — odpowiedziała pani Karowska, oparłszy głowę na ręku. — Tyle ich, co się teraz zabawia..
— W tych czasach, proszę pani, straszno mieć dzieci... Straszno mieć syna... Ustrzedz go... Straszno każdej matce. Straszno wszystkim rodzicom całego świata... Straszno wszystkim ludziom, którzy kochają....
Maryśka nie patrzyła na mówiącą, a przed siebie, na ciężką postać Karowskiego, którego sylwetka rozgradzała olbrzymi łuk niebiosów na dwie części.
Ciemno już było zupełnie, niebo się powlekło stalową gładzizną, wśród której mrużyły się czyste gwiazdy.
A dołem, po zboczach leciał łagodny, dźwięczny dreszcz liści...
— Wszyscy o tem myślimy, że straszno, — rzekł Karowski, — ale od tej rozpaczy ratują nas nasze odwieczne obowiązki...
Karowska, nawet mimo ciemności, pozwoliła sobie tylko na uśmiech, pełen bolesnego politowania...
— Oj Ksawery, — westchnęła, zgartując bluzkę na piersiach.
Nagle ze szczytu kopca Kościuszki trysnął trójkątny strumień oślepiającego światła. Zachwiał się na cichych wysokościach nocy i jednym rzutem śmignął poprzez olbrzymią aleję, bieląc drzewa, domy i trawy...
Maryśka ujrzała przed sobą białą twarz Karowskiego, zrytą czarnymi zmarszczkami. Jego długa broda lśniła białym płomieniem. Rzadkie, rozwichrzone włosy chwiały się nad czołem, na podobieństwo roztarganej aureoli. Jakby tuż za ojcem, tylko nieco niżej, spostrzegła też Adolfa, który, śmiejąc się, patrzył na werandę. Czarne oczy chłopca grały blaskami.
Stał nad grządką, wśród rozłożystych liści kapusty, które teraz lśniły, niczem najpiękniejsze muszle perłowe.
W dole, na błoniach, w zimnym promieniu, podobne do długich ciemnych poczwarek, wracały z ćwiczeń oddziały Strzelców.
Ciąglewicz, aby przerwać wrażenie przestrachu i osłupienia, zaczął potrząsać skarbonką. Szorstki głos pieniędzy, spadających na blaszane dno zachrypiał tak donośnie, że Maryśka zerwała się z leżaka.