Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/96

Ta strona została przepisana.

— Już muszę jechać... Już późno... — Przypomniało się jej odrazu wszystko... Cały dzisiejszy dzień, wszystek ból, tyle zmartwień...
Klin reflektora całą swą sztywną długością wywrócił się przez kopułę nieba, na drugą stronę kopca Kościuszki. Znów pociemniało dookoła i znów w fioletowej nocy drgała łuna miejskich świateł, bijąca z pod murów.
— Ja nie dlatego dzwonię pieniędzmi, — zastrzegał się Ciąglewicz, — żeby pani miała już odjeżdżać... I tak odprowadzę panią, pojedziemy razem... Ale...
— I ja z państwem i ja!... Tak jest, ja z państwem!... — Adolf porzuciwszy Magdusię w ogrodzie, skoczył szybko na werandy.
— Oczywiście, oczywiście... — Chociaż w gruncie rzeczy nie uśmiechało się to Ciąglewiczowi, zwłaszcza, że mieli zajść do Janiny, za kulisy...
Ciąglewiczowa, machnąwszy ręką, przeciągnęła się leniwie... Jej czarny szal zsunął się na ziemię. Miękkie zwoje materji rozprzestrzeniły się dokoła fotela, niby wielka plama atramentu.
— Ja z państwem, mamo! Tam znowu w mieście będą jakieś pochody!
— Tak, tak — oponowała Karowska. — Tylko, że na dziś wieczór wyznaczone było porządkowanie zielnika...
Mały Adolf codziennie w czasie wakacji sam sobie układał porządek zajęć na cały dzień i oznajmiał go rodzicom. Wieczorem wszyscy troje zastanawiali się nad odchyleniami od tego porządku i przyczynami, które to powodują... W ten sposób wyrabiać sobie miał Adolf silny charakter...
Widząc, że z matką nie wskóra, łasić się począł do Maryśki.
— Pani mnie zabierze! Pani mnie zabierze, — prosił i nudził.
W końcu jednak Karowscy tak smutne porobili miny, że Adolf dobrowolnie zrzekł się przechadzki. — No tak, lepiej przepatrzeć zielnik...
Ale odprowadził Maryśkę i Ciąglewicza aż do bramy. Zaś, gdy odeszli kilkadziesiąt kroków, przypomniał sobie coś jeszcze i pobiegł za nimi.
— Jakto? — zaśmiała się cicho Maryśka, — więc ucieka pan z domu? Tak, bez czapki?
— Nie, nie, — ja tylko chciałem...