Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Życie Chopina.pdf/42

Ta strona została uwierzytelniona.

raj, jutro, w przebiegu dni powszednich. Że nic... Że w kuchni oficynki, gdzie Chopinowie mieszkali obok pałacu pana hrabiego Skarbka, właśnie pani Justyna Chopinowa biła jajka na omlet, czy że gdzieś obok siostra Fryderyka do lalki się śmiała, czy że przed oficynę wózek zajechał po coś tam z Bartkiem jakimś czy Wojtkiem, coś brać czy też zawozić. Albo nic, tylko kura samotnie szła przed domem cichutko skrzecząc, albo z daleka wybuchły nagle wielkie gulgoty indyków, albo też kobieciny pełły daleko za klombem i wołały do siebie przez słońce i szum drzew.
Oto chwila tajemna, w zaczątku swym znikoma, w wyniku wieczna, najprościej przeplecione natchnienie z powszedniością. Jakże jej tedy miał nie pamiętać, nie kochać, nie rozumieć, gdy mu świadczyła w pierwszych wniebowstąpieniach muzycznych?! Na wieki zapamiętał, do śmierci marzył o owym pierwszym otoczeniu, o pierwszej aurze swego geniuszu: żeby było jak w Żelazowej Woli, jak w latach dzieciństwa w Warszawie.
Nie mógł był przecież wiedzieć, czy dlatego, że słyszy tak, jest wszystko tak jak jest? Czy też dlatego, że wszystko takie, on słyszy coraz pełniej? Tych spraw przeniknąć nie mógł, ale szczęście, że się odnalazł w morzu swego doznania muzycznego, dawało mu radosną pogodę oraz ostrość niezawodną w przenikaniu rzeczy, ludzi i świata.
Wszystko widział na ziemi utwierdzone, związane, gdy sam w swoich dźwięczących zaświatach przebywać mógł jak chciał. A cóż tutaj na ziemi, gdy zawsze