Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Życie Chopina.pdf/55

Ta strona została uwierzytelniona.

chy dźwięczne i łoskot radosny. Rozmiary brzmień spłynęły, zmilkły, w tych dniach straszliwych opuściły Chopina, że znalazł się sam na sam wobec życia na ziemi, bezsilny, poniżony, z pustką w utęsknionym słuchu.
Gdyby nie oycu ciężar! Gdyby nie to, owo, tamto, inne, dziesiąte... Więc, jakże, Fryderyku?!
To tyle ci zostało z opowieści starego preceptora Żywnego o Kościuszce, Łokietku, coś to wygrywał te dzieje zaraz na fortepianie? Więc jakże to?!
Więc niech Ojczyzna ginie, byle by pieśń została?!
Głęboka, czarna rana romantyzmu polskiego... Niósł ją w sobie i Chopin, biedaczek wiarołomny, udręczony tą raną, otruty w swym sumieniu. Nasłuchiwał, czekał i dręczył się. Ludzie mówili wtedy o takich przejściach: tęsknił. To znaczy pragnął uciec od samego siebie, powócić i zastać się już innym. Lepszym, odmienionym przez los.
Uciec nie było gdzie. Trzeba było, by się ta rana wgłębiała dalej i jeszcze głębiej, aż do samej zasady istnienia. Aby się stała chlebem świętym, a zarazem powszednim. Aby się stała użytkiem każdej pracy. Aby się stała całym tobą, abyś ty stał się nią. Wtedy na zawsze wiesz, że nigdy już nie zdradzisz, boś już po tamtej stronie doświadczenia. Wtedy posiadłeś prawdziwy skarb twej nędzy. Możesz się śmiać, możesz szaleć, wszystko możesz udawać, już wiesz, ile się prawdy w tobie mieści i znasz wszystkie jej grzechy... Wtedy na wierzchu śmiech, wesołość, krój fraka, rozkosz, mod-