Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Życie Chopina.pdf/92

Ta strona została uwierzytelniona.

się i opada wśród wiatru. Czarne, nagie gałęzie — jesień.
Jesień szumi powiędłym liściem. Cóż po człowieku zostaje? Szelest kartek papieru. Mam je tu przed oczyma. Młody docent układa jedną obok drugiej. Oto list Fryderyka do rodziców, gdy miał lat kilka.
— Widzi pan jakie pismo? Pismo dziecka, litery pełne, zażywne, starannie połączone. A to znów list z Paryża do Elsnera. To już list dorosłego człowieka. Niby ten sam charakter, ale jakaż różnica! Litery schudły i nabrały rozmachu, i nie są już łączone, lecz trzymają się razem same, poniesione jednolitym rozpędem dłoni. A tu pieśni, sonaty, koncerty, nokturny i mazurki, etiudy. Te wszystkie rękopisy winien był w swoim czasie odesłać do wydawcy. Może dlatego właśnie ocalały, że ich nie miał pod ręką i nie musiały dzielić losu całej jego puścizny. Nad wyraz dobrze przechowywano te papiery, a to już z górą ze sto lat, więc kawał czasu. Leżały w Lipsku u Breitkopfa i Haertla.
Breitkopf i Haertel to oczywiście wielki dom wydawniczy. Dzieci, które z nut przez ten dom wydawanych uczą się wszędzie muzyki w Europie środkowej, wyobrażają sobie, że jak u książkowego wydawcy zawsze liter bez końca w kasztach, skrzynkach i skrytkach, tak u wydawcy muzycznego bez końca zawsze tego czarnego śrutu, którego ileż trzeba, aby obsypać setki, tysiące stronic nutowego papieru?!
Gdy jako dziecko jeszcze studium muzyki zaczynałem od niemieckich klasyków, tłoczonych u Breitkopfa i Haertla, nieraz mi przychodziło do głowy, że dlatego