Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/119

Ta strona została przepisana.

— O zegarku? — Knote roześmiała się udatnie. Nic jej nie było wiadome o żadnych zegarkach.
Minęli elektryczną lampę Rady Kopalń i Hut, pod którą ustawiony w podwórzu aeroplan warczał okazowo przed nielicznymi widzami.
— Pani się śmieje — Koza wziął ją mocno pod rękę i posunął aż na brzeg chodnika — a tu nie ma nic śmiesznego. Lepiej by było, żebyśmy się razem trzymali. Wie pani?!
Wzruszyła ramionami. Ponieważ stali już przed apteką, więc ostatecznie rzekła:
— Aptekarz kręci swoje, żyd w owocarni swoje, a ta lokomotywa za hutą znowu swoje. Tyle wiem, co i każdy.
Jemu miała powiedzieć, takiemu smarkaczowi?
Wstąpiła do apteki po talk i tym sposobem Koza został na dziś spławiony. Z apteki, prosto przed siebie, nieprzerwanym władztwem dyrektora Kostrynia. Od tego muru ciemnego, od lamp wysokich w kurzu promieniujących, od stuku ludzi, co się wędzą za szklanną łuską huty, do iskier drżących pod niebem, łunami przypieczonym wszystko było we władztwie.
Nawet w sobie samej nie śmiała nazwać go imieniem chrzestnym, które brzmiało: Feliks.
Myśl, że wielki dyrektor, choć ciała nikłego, nią właśnie, taką sobie masażystką raczył się zajmować, napełniała panią Knote bezgranicznym uznaniem. Uznaniem, które przechodziło w nieustanny strach. A z tego strachu wynikały wielkie brylantowe litery, piszące jedno słowo w głębi oddanych piersi, cudne słowo: Dyrektor.