Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/128

Ta strona została przepisana.

Coeur siedział nieruchomo. Skąd mu się brały białe połyskliwe piętna na czole i brunatnych policzkach? Ciemny był przecie, a błyszczał jak metalowa mutra, oczy czarne patrzyły nieruchomą iskrą. Wszyscy widzieli, że Coeur jest niby Francuz, ale inni mówili, że Holender i Niemiec, że jest z wysp dalekich, diabelski dyrektor kapitału.
Przez krótkie krucze włosy miał wytyczony rozdział, prostą, białą linijką, od widoku której krzyczeć się nagle zachciewało człowiekowi ze strachu.
Czemu?
Pani Knote wolała nie patrzeć i choć to był wielki bezpłatny zaszczyt sycić oczy widokiem możnego człowieka, spozierała na starego zawiadowcę „Erazma“, czy też na pana Stypka, donajętego dla wiolonczeli z miasta.
Biedni ludzie zawsze zostaną sercu człowieka bliżsi.
W instrumentach zaczął się skrzekliwy pośpiech. Czuły, zniecierpliwiony, jakby głos mordowanej świnki. Pani Knote wyrozumiała z lego, że muzyka dobiega już kresu. Skończyli.
Do salonu wtargnęły obie panie. Stanisława, żona, i córka, panna Zuzanna. Zuzannie można było przydomka panieńskiego „śmiało“ nie żałować...
Jasne, świeże, rozdźwiękłe brelokami nie potrzebowały, oczywiście, zwracać uwagi po drodze na tak nieznaczny szczegół jak domowa masażystka, przytulona do otwartych drzwi salonu.
Patrzyła pilnie na dyrektora Coeura: powstał, powitał się równiutko z matką, z córką. Uśmiechnął się